Dziś zapraszamy do zbioru recenzji ciekawych premier ostatnich tygodni – piszemy o „Kingsmanie”, „Body/Ciało”, „Dumnych i wściekłych” oraz dwóch propozycjach DVD.
Esensja ogląda: Marzec 2015 (1)
[ - recenzja]
Dziś zapraszamy do zbioru recenzji ciekawych premier ostatnich tygodni – piszemy o „Kingsmanie”, „Body/Ciało”, „Dumnych i wściekłych” oraz dwóch propozycjach DVD.
Kingsman: Tajne służby(2014, reż. Matthew Vaughn)
W dobie produkowanych taśmowo remake’ów, sequeli, prequeli i rebootów, najnowszy film Matthew Vaughna sprawia gigantyczną frajdę – mamy tu co prawda cały katalog intertekstualnych odniesień, a całość wydaje się miksem Bonda, Harry’ego Pottera, „My Fair Lady” i horrorów o zombie, ale twórcy „Kingsman: Tajne służby” (luźno opartych na komiksie Marka Millara) mają doskonałą receptę na oryginalność, podkręcając każdy z motywów do granic absurdu – ani przez moment nie można przewidzieć, jak daleko posuną się reżyser i jego scenarzystka Jane Goldman. Kto zna poprzednie filmy Vaughna, ten wie, że to reżyser, który lubi pokazywać przemoc, ale niekoniecznie potrafi zdobyć się na refleksję na jej temat – tu do pewnego stopnia jest podobnie: walki są brutalne i krwawe, ale wyglądają jak z kreskówki; głośna jest zwłaszcza scena w kościele, która budzi zastrzeżenia części krytyki. Moim zdaniem niesłusznie: owszem, jest szalonym popisem choreografii, inscenizacji i pracy operatorskiej, ale niesie też potężny ładunek niepokoju, dobitnie pokazując, że sprawy wymknęły się bohaterom spod kontroli; a także sprawiając zagwozdkę widzowi, przyzwyczajonemu, że w popularnym kinie przemoc jest bezbolesna i służy beztroskiemu napędzaniu akcji.
Film jest bezbłędnie obsadzony – Colin Firth w idealnie skrojonym garniturze i z parasolką, kopie tyłki efektownie i z klasą, sepleniący Samuel L. Jackson bawi się rolą quasi-Bondowskiego villaina, młody Taron Egerton nie tylko nieźle wygląda i ma łobuzerski błysk w oku, ale też okazuje się zaskakująco znakomitym partnerem dla bardziej doświadczonych aktorów. Produkcja, który zaczyna się jak kpina ze starego kina szpiegowskiego, kończy się jako hołd dla niego – dla czasów, gdy Bondy nie były takie poważne, miały o wiele bardziej niedorzeczne intrygi, więcej kosmicznych gadżetów i nie kryły się z seksizmem: stąd sztubacki dowcip z księżniczką – na który przymykam oko, bo akurat dwie inne (dużo ważniejsze) postacie kobiece udało się w „Kingsmanach” napisać ciekawiej. Dodatkowo Vaughn punktuje – przynajmniej u mnie – satyrą na arystokrację oraz współczesne elity (sposób, w jaki w finale obchodzi się z tymi ostatnimi przyprawiłby o zawał serca Ayn Rand, gdyby jeszcze żyła). No i czy film, który zaczyna się od „Money for Nothing”, a kończy na „Slave to Love” może nie być znakomity?
Dumni i wściekli(2014, reż. Matthew Warchus)
Wzruszająca opowieść o niezwykłej przyjaźni, przezabawna komedia, ale przede wszystkim wielka pochwała społecznikostwa i solidarności. Bohaterowie filmu Matthew Warchusa nie dali sobie wmówić, że nie istnieje coś takiego jak społeczeństwo, a egoizm i troska tylko o własne dobro to cnota. A co w tym wszystkim najpiękniejsze – ich historia nie jest czczą fantazją scenarzysty, ale składa się z faktów trochę tylko podkoloryzowanych na potrzeby kina: w połowie lat osiemdziesiątych naprawdę znalazła się grupa zapaleńców z Londynu, którzy uznali, że walka z dyskryminacją LGBT nie ma sensu, jeśli przymknie się oczy na krzywdę klasy robotniczej – po czym wspomogła duchem i groszem (i tańcem!) strajkujących górników. O ile opowiedzenie o grupie Lesbijki i Geje Wspierają Górników nie było trudne – w końcu każdy z jej członków jest na swój sposób barwnym odmieńcem – o tyle szczególne uznanie należy się twórcom za portret walijskich proletariuszy, którzy dostają na ekranie wystarczająco dużo miejsca, by nie służyć jedynie za dramaturgiczny pretekst lub etnograficzną ciekawostkę (a rewelacyjna Jessica Gunning w roli bystrej, energicznej żony górnika to dusza nie tylko filmowego strajku, ale i całej fabuły). Są wprawdzie w „Dumnych i wściekłych” schematy i klisze – łatwo się domyślić, że początkowa nieufność zostanie przełamana; że ktoś pogodzi się z rodziną, a ktoś inny „niespodziewanie” okaże się homoseksualistą – talent aktorów, humor i energia produkcji sprawiają jednak, że wszystkie te zgrane motywy wypadają świeżo i poruszająco. Przy całym optymistycznym tonie, „Dumni i wściekli” nie popadają w naiwniactwo, pokazując, że tolerancja i solidarność są wprawdzie piękne i dobre, ale rzeczywistość rzadko ogląda się na ideały (w końcu strajk kończy się porażką górników, a homofobia nie znika z ulic): wspólnota i społeczny aktywizm są u Warchusa wartością samą w sobie, a nie jedynie narzędziem do zmieniania świat na lepsze. Właściwie jedyny poważny zarzut, jaki mam do filmu, to główny – nie licząc Maggie T. – czarny charakter, ukazany jako jednowymiarowa, uprzedzona jędza (a jednak wszystkie pozostałe postacie, nawet jeśli oparte o stereotypowe figury, udało się napisać dużo subtelniej). Wszystko inne wybaczam – tej błyskotliwej mieszance dowcipu i patosu, komedii i poważnego społecznego przekazu trudno się oprzeć.
Body/Ciało(2015, reż. Małgorzata Szumowska)
O tym, że Małgorzata Szumowska ma niepospolity talent, wiedziałem przynajmniej od czasu „33 scen z życia” (ale nawet wcześniejsze „Szczęśliwy człowiek” i generalnie niedobre „Ono” miały w sobie zaczyn intrygującego kina). Potem przyszły jednak penetracja analna butelką w „Sponsoringu” i zupełnie przestrzelone „W imię”, po których miałem wrażenie, że zdolna reżyserka wiedzę o rzeczywistości czerpie jedynie z magazynów dla kobiet i pogaduch w hipsterskich knajpach. Dlatego „Body/Ciało” i dla mnie jest pozytywnym zaskoczeniem – to najdojrzalszy, najbardziej precyzyjny, chyba też najmądrzejszy film Szumowskiej (ale mimo to nie najlepszy). Konflikt zdrowego rozsądku z metafizyką (a także początek z ożywającym wisielcem) zdają się trącić późnym Kieślowskim (tym spod znaku „Bez końca” i „Podwójnego życia Weroniki”, brrr!), ale na szczęście im dłużej „Body/Ciało” trwa, tym chętniej reżyserka pokpiwa sobie z tego typu kina (choć też zupełnie się od niego nie odcina). To nie pierwszy raz, gdy śmierć i zmarli są w centrum zainteresowania Szumowskiej – autorka znakomitego dokumentu „A czego tu się bać”, opowiadającego o mazurskich zwyczajach pogrzebowych, jak nikt w polskim kinie, stawia czoła tematom ostatecznym mając w orężu humor; przekonuje że śmiech czy wręcz chichot, potrafi być doświadczeniem wyzwalającym i rozbrajającym rozpacz. W „Body/Ciało” motyw śmierć/śmiech poprowadzony jest bardzo konsekwentnie i zwieńczony zostaje jednym z najpiękniejszych finałów w polskim kinie ostatnich lat. Film jest rewelacyjny aktorsko – fantastyczni są Janusz Gajos w roli racjonalnego prokuratora, nie potrafiącego dogadać się z córką-anorektyczką (też świetna Justyna Suwała) i Maja Ostaszewska jako medium-feministka, dzięki którym „Body/Ciało” nie daje się sprowadzić jedynie do światopoglądowej naparzanki. Udał się też Szumowskiej obraz współczesnej Polski – jest szaro, pada deszcz, a szpitale w niczym nie przypominają tego z „Na dobre i na złe” (nie przeszkadzały mi też lokalne smaczki porozrzucane w filmie – choć całość z powodzeniem obyłaby się i bez nich). A jednak brakuje mi w „Body/Ciało” jakiegoś pęknięcia, mocniejszej kreski – film wydał mi się jedynie popisowo odrobionym zadaniem, perfekcyjnie rozpisującym role i akcenty, ale w gruncie rzeczy bezpiecznym i szybko ulatującym z głowy po wyjściu z kina (a jednak wspomniane „33 sceny z życia”, choć formalnie mniej wymuskane, były o wiele mocniejszym uderzeniem).
To wręcz zdumiewające, ale twórcom udała się sztuka rzadka – sprokurowali kontynuację lepszą od pierwowzoru. Dosypali drugie tyle kasy, podrasowali efekty specjalne, uszczelnili parę dziur logicznych (w tej odsłonie świat wygląda już bardziej namacalnie) i zręcznie wrzucili bohaterkę w sytuację niezbyt godną pozazdroszczenia, ale za to skutecznie przykuwającą widza do ekranu. Naturalnie nie obyło się bez klasycznej zaoceanicznej sztampy (żrąca do oporu, odstręczająca sybarytyzmem elita, łatwi do przewidzenia sojusznicy – w końcu wedle hollywoodzkich twórców wszędzie i zawsze trzeba promować wizerunek świadomego obywatela opiekującego się słabszymi jednostkami), ale sumarycznie film ogląda się doskonale. Akcja jest, dylematy moralne są, i to wcale nie jakieś tekturowe, Jennifer Lawrence radzi sobie zaskakująco dobrze w roli Katniss, a za wisienkę na torcie robią świetne stroje i rozbuchana scenografia. No, może tylko nie do końca wiadomo, po co do zabawy wkręcił się Jeffrey Wright (znaczy ja wiem, dla kasy, ale mimo wszystko…).
Seans „Igrzysk śmierci” nasuwa jednak frapującą refleksję. No bo jak to jest – że młodzieżowe kino sf, w dodatku kolejny raz przeżuwające nadtrawione przez tuziny wcześniejszych konsumentów wątki orwellowskie, lepiej się ogląda niż gatunkowe blockbustery, nie kierowane do jakiejś konkretnej grupy wiekowej? Gdzie ktoś popełnił błąd i dlaczego jeszcze nie zleciał ze stołka?
Rover(2014, reż. David Michôd)
Coś tutaj fatalnie nie wyszło. Niby na pierwszy rzut oka mamy wszystko, co mogłoby przynieść nowego „Mad Maxa” – Australię, upadek cywilizacji, piasek, upał, odludzie, twardego bohatera, bandę świrusów z bronią i coś, co od biedy można uznać za rodzinne porachunki. Niestety, wkrótce po rozpoczęciu seansu przekonujemy się, że mamy do kompletu także galony nudy, dziesiątki zbędnych scen, bohaterów uporczywie wgapiających się w niebo/ściany/muchy, za to nie mamy upadku cywilizacji (znaczy niby mamy, ale w sumie go nie widać – bo paliwo jest, samochody normalnie jeżdżą, a porządku pilnuje wojsko – i swobodnie można uznać, że fantastyka jest wyłącznie listkiem figowym, i to najzupełniej zbędnym), w solidnej atrofii są dialogi, a puenta to już nawet nie z pośladków jest wzięta. Owszem, jakoś tam niby domyka historię, ale godna jest raczej dowcipnego shorcika a nie półtoragodzinnej kobyły.
Szczerze powiedziawszy już bym wolał, żeby widoczny pod koniec filmu dziadek spokojnie wstał, wzorem obcych ze „Spotkania” przełamał kolana w drugą stronę i oddreptał sobie za stodołę, do swojego latającego talerza. Bo chyba miałoby to więcej sensu i przydałoby historii kolorytu. A tak – zostaje po filmie mętne wrażenie oglądania czegoś klimatycznego, brutalnego (zabija się tutaj ludzi na zimno, z precyzją) i posiadającego w obsadzie „Zmierzchowego” Edwarda Cullena, czyli Roberta Pattinsona, który – co się okazuje ku szokującemu zdumieniu – potrafi jednak grać, i to całkiem nieźle.
To jednak za mało, żeby polecać niewypał, jakim okazał się być „Rover” (przepraszam: „Rower” – bo tak właśnie, zupełnie po swojsku, lektor czyta tytuł filmu)
