„Jesteśmy waszymi przyjaciółmi”, „Scena zbrodni”, „Droga krzyżowa” i „Tom”. Tak przedstawia się lista obejrzanych przez Sebastiana Chosińskiego filmów podczas trzeciego dnia festiwalu Transatlantyk. Zapraszamy do jego relacji.
Transatlantyk 2014: Dzień 3
[Hubert Sauper „Jesteśmy waszymi przyjaciółmi”, Joshua Oppenheimer, Christine Cynn „Scena zbrodni”, Dietrich Brüggemann „Droga krzyżowa”, Xavier Dolan „Tom” - recenzja]
„Jesteśmy waszymi przyjaciółmi”, „Scena zbrodni”, „Droga krzyżowa” i „Tom”. Tak przedstawia się lista obejrzanych przez Sebastiana Chosińskiego filmów podczas trzeciego dnia festiwalu Transatlantyk. Zapraszamy do jego relacji.
Hubert Sauper
‹Jesteśmy waszymi przyjaciółmi›
Jesteśmy waszymi przyjaciółmi (We Come as Friends, reż. Hubert Sauper)
Tegoroczna sekcja filmów dokumentalnych na Transatlantyku jest wyjątkowo dobrze „obsadzona”. Ale też trudno się temu dziwić, skoro organizatorzy kwalifikowali doń obrazy, które zdobywały nagrody (bądź ocierały się o nie) na najważniejszych światowych przeglądach. W przypadku dzieła Huberta Saupera, cenionego austriackiego dokumentalisty, są to laury wywalczone w Berlinie (Peace Film Award) oraz na Sundance Film Festival (nagroda specjalna jury). A to już przecież wystarczająca rekomendacja! Obraz Austriaka, noszący tytuł bardzo przekorny – „Jesteśmy waszymi przyjaciółmi” – opowiada o momencie szczególnym – narodzinach nowego państwa, Sudanu Południowego. Po dwóch trwających kilkadziesiąt lat wojnach domowych pomiędzy muzułmańskimi i znajdującymi się w mniejszości chrześcijańskimi mieszkańcami kraju, ostatecznie osiągnięto krótkotrwały kompromis, w wyniku którego najpierw w styczniu 2011 roku na południu kraju odbyło się referendum, a następnie pięć miesięcy później ogłoszono jego formalną niepodległość. Pokój między dawnymi domownikami nie trwał jednak długo, a przyczyną kolejnego – nie mniej krwawego konfliktu – stała się rywalizacja o surowce naturalne, w tym przede wszystkim ropę naftową.
Sauper nie miał ambicji historyka, nie postawił sobie za cel odzwierciedlenie wydarzeń, które doprowadziły do powstania nowego na mapie świata kraju. Choć w zdjęciach archiwalnych pojawiają się na ekranie najważniejsi politycy obu części Sudanu – oskarżany o zbrodnie ludobójstwa (a zwłaszcza masakrę w Darfurze) przywódca islamskiej północy Omar al-Baszir oraz były dowódca partyzanckich oddziałów Ludowej Armii Wyzwolenia Sudanu, a potem pierwszy prezydent niepodległego południa Salva Kiir Mayardit – nie odgrywają oni w filmie roli pierwszoplanowej. Są jedynie tłem, mało atrakcyjną dekoracją, swoistym memento mori, przypominającym o tysiącach ofiar, jakie poprzedziły zawarte w 2005 roku bardzo kruche porozumienie. Austriacki dokumentalista stara się spojrzeć na bieg wydarzeń oczyma szarego człowieka, który z jednej strony cieszy się z odzyskanej wolności, z drugiej jednak – znajduje się już jedną nogą w drodze do kolejnego zniewolenia. Ogłoszenie niepodległości Sudanu Południowego stało się bowiem jednocześnie zaczątkiem kolejnego konfliktu – tym razem polityczno-gospodarczego toczonego na terytorium tego wyniszczonego wojną państwa przez wielkie mocarstwa, głównie Stany Zjednoczone i Chiny, pragnące przejąć kontrolę nad sudańską ropą.
Podobnie jak to miało miejsce w przeszłości, gdy na obszary nad Nilem przybywali Brytyjczycy i Francuzi, tak i teraz kolonizatorzy stroją się w piórka tych, którzy niosą pomoc i cywilizację. Chińczycy w swych działaniach są znacznie mniej subtelni od Amerykanów, ale kto wie, czy dzięki temu nie skuteczniejsi. Nie używają aż tylu gładkich słówek, wiedzą, że do ludzi wychowanych w skrajnej biedzie najłatwiej trafić nie patetycznymi gadkami o swobodach obywatelskich i prawach człowieka, które od teraz są im przynależne, ale siłą pieniądza. Diagnoza, jaką na podstawie swoich obserwacji wysnuwa Sauper, nie nastraja optymizmem. Sudan Południowy wciąż toczy poważna, grożąca śmiercią pacjenta choroba, a gromadzącym się nad nim lekarzom (a może raczej: pseudolekarzom) bardziej zależy na tym, aby przed ostatecznym zejściem zdążył on jeszcze spisać korzystny dla nich testament. Austriak nie ma złudzeń i nie ma wątpliwości – wartość Sudanu Południowego mierzona jest jego zasobami ropy naftowej, na które ostrzą sobie zęby wszyscy „przyjaciele”. Bardzo to smutna i przerażająco prawdziwa konstatacja moralności przywódców współczesnych mocarstw, którzy o maluczkich tego świata przypominają sobie w momencie, gdy mogą na nich zarobić.
Joshua Oppenheimer, Christine Cynn
‹Scena zbrodni›
Scena zbrodni (The Act of Killing, reż. Joshua Oppenheimer )
Nakręcony przed dwoma laty za pieniądze duńskie, norweskie i angielskie obraz amerykańskiego reżysera pochodzenia żydowskiego (co wydaje się istotne w kontekście tematu dzieła) nominowany był do Oscara w kategorii najlepszego filmu dokumentalnego; zdobył również nagrodę BAFTA. Joshua Oppenheimer (rocznik 1973) zdecydował się przypomnieć w nim jedną z największych zbrodni ludobójstwa popełnioną po drugiej wojnie światowej. Zbrodni, która po dziś dzień nie została osądzona. Chociaż od jej popełnienia minęło już prawie pół wieku. Gdy upadała militarna potęga Japonii, w sierpniu 1945 roku indonezyjski działacz niepodległościowy Ahmed Sukarno ogłosił niepodległość swego kraju. W przyszłości został jego dożywotnim prezydentem. Znajdując się między młotem a kowadłem (czytaj: blokiem wschodnim a zachodnim), Sukarno zaczął coraz bardziej zacieśniać więzi z komunistycznymi Chinami, co z kolei nie podobało się nastawionym prawicowo generałom armii indonezyjskiej. Kryzys wewnętrzny narastał, aż wreszcie znalazł swoją kulminację w 1965 roku. To właśnie wtedy prezydent podjął próbę przeprowadzenia lewicowego zamachu stanu, w którym miała go wspomóc Komunistyczna Partia Indonezji. Zamordowano czołowych prawicowych dowódców, co – zamiast przyspieszyć opanowanie sytuacji – wywołało bunt wojskowych, na czele których stanął generał brygady Suharto. Wezwał on do krwawej rozprawy z komunistami, otwierając tym samym drogę do masowego ludobójstwa na wszystkich podejrzewanych – nieważne, czy było to prawdą, czy kłamstwem – o poglądy lewicowe.
Szacuje się, że w ciągu kilkunastu miesięcy 1965 i 1966 roku wymordowano nawet 2,5 miliona ludzi (wciąż jeszcze odnajdywane są masowe groby ofiar), w tym głównie komunistów, działaczy związków zawodowych, robotników i… Chińczyków. Armia nie byłaby w stanie poradzić sobie z przeprowadzeniem czystki na taką skalę, dlatego też Suharto postanowił zaprząc do tego zwykłych opryszków, drobnych złodziejaszków i gangsterów, którzy tym samym stali się przywódcami szwadronów śmierci, a we własnym mniemaniu – bohaterami narodowymi walczącymi z zagrożeniem komunistycznym. Joshua Oppenheimer postanowił odnaleźć ich po latach i, stosując bardzo sprytny manewr, namówić do tego, aby opowiedzieli o swojej działalności w połowie lat 60. ubiegłego wieku. „Scena zbrodni” to dokumentalna rejestracja realizacji quasi-filmu, który – za zgodą i przy pomocy amerykańskiego dokumentalisty – tworzą dawni mordercy, marzący o upamiętnieniu chwil swojej chwały. Rzeczywistość po raz kolejny prześcignęła wyobraźnię twórców. Czegoś tak surrealistycznego nie sposób bowiem wymyśleć. Anwar Congo, Herman Koto, Ibrahim Sinik i inni przed pięćdziesięciu laty z dnia na dzień przedzierzgnęli się w okrutnych i sadystycznych zbrodniarzy, którzy torturując i zabijając wrogów, wzorowali się przede wszystkim, jak sami wspominają, na kinie hollywoodzkim. Starali się jak najlepiej odegrać powierzone im role – i wtedy, i dzisiaj.
Oppenheimer zrealizował obraz o banalności zła. Jakby chciał po raz kolejny udowodnić tezę Hannah Arendt, że w sprzyjających okolicznościach każdy może zostać mordercą na masową skalę (Anwar Congo mógł własnoręcznie zabić, dusząc drutem, nawet tysiąc osób!), trzeba mu tylko dać taką możliwość i zagwarantować niewinność. Nie mniej przerażające jest jednak to, w jaki sposób zbrodnie sprzed półwiecza są po dziś dzień traktowane w Indonezji. Congo i jego towarzysze żyją sobie spokojnie, w glorii wspieranych przez państwo bohaterów walki z komunizmem, wynoszeni na sztandary przez paramilitarną organizację Młodzież Pancasila (w sanskrycie słowo to oznacza „pięć filarów”, na których, według prezydenta Sukarno, opierać się miała konstytucja indonezyjska). Oppenheimer nie chciał jednak nakręcić jeszcze jednego typowego filmu o ludobójstwie, dlatego nadał swemu dziełu tak niecodzienną formę – nierzeczywistą i psychodeliczną, dzięki której udało mu się w sposób niezwykły wejść w psychikę pokazywanych na ekranie postaci. Oddał im inicjatywę, zapewne samemu nie do końca wiedząc, jaki będzie tego efekt. Wyszedł – piorunujący! I jednocześnie przerażający.
Dietrich Brüggemann
‹Droga krzyżowa›
EKSTRAKT: | 70% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Droga krzyżowa |
Tytuł oryginalny | Kreuzweg |
Dystrybutor | Aurora Films |
Data premiery | 26 grudnia 2014 |
Reżyseria | Dietrich Brüggemann |
Scenariusz | Anna Brüggemann, Dietrich Brüggemann |
Obsada | Lucie Aron, Klaus Michael Kamp, Moritz Knapp, Birge Schade, Florian Stetter, Lea van Acken, Franziska Weisz, Georg Wesch |
Rok produkcji | 2014 |
Kraj produkcji | Niemcy |
Czas trwania | 107 min |
WWW | Polska strona |
Gatunek | dramat |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Droga krzyżowa (Kreuzweg, reż. Dietrich Brüggemann
Z obrazem monachijskiego reżysera Dietricha Brüggemanna (znanego między innymi z komedii „Dziewięć scen”) można mieć problem. Choć bywa on określany mianem filmu religijnego – i w takim kontekście został zaprezentowany na Transatlantyku, z poprzedzającym go słowem wstępnym dominikanina Romana Bieleckiego, redaktora naczelnego miesięcznika „W drodze” – równie dobrze, w zależności od punktu widzenia, odebrany może zostać jako bezpardonowa krytyka ortodoksyjnego katolicyzmu. Zaskoczeniem może być już sam fakt, że reżyser zdecydował się w swoim dziele sportretować społeczność katolicką, nie protestancką (zdecydowanie przecież w Niemczech przeważającą i z reguły uznawaną za dużo bardziej restrykcyjną w sprawach wiary), chociaż może wyjaśnieniem tej zagadki jest akurat bawarskie pochodzenie Brüggemanna. „Droga krzyżowa” spodobała się na tegorocznym Berlinare; została nominowana do Złotego Niedźwiedzia, otrzymała Srebrnego Niedźwiedzia za najlepszy scenariusz (pod którym podpisał się sam reżyser i jego stała współpracowniczka, Anna Brüggemann, prywatnie siostra Dietricha), wreszcie uhonorowano ją nagrodą jury ekumenicznego. Tylko czy to wszystko nie było odrobinę na wyrost?
Główną postacią obrazu jest, wywodząca się z ortodoksyjnej rodziny katolickiej, czternastoletnia Maria (gra ją debiutująca na ekranie młodziutka Lea von Acken), która szykuje się właśnie do konfirmacji. Mimo że oddana jest Bogu, krępują ją więzy religijne narzucane przez ultrakonserwatywną matkę (w tej roli austriacka aktorka Franziska Weisz, znana chociażby z opartego na faktach dramatu sensacyjnego „Rabuś”); dziewczynka wolałaby, aby jej poświęcenie dla Stwórcy brało się z potrzeby serca, a nie narzucanych odgórnie nakazów, z którymi nie ma nawet prawa polemizować. Nie wolno jej słuchać współczesnej muzyki rozrywkowej, nie może spotykać się z kolegą z równoległej klasy, który nosi imię równie znaczące co główna bohaterka – Christian (Moritz Knapp). Wolno jej tak naprawdę jedynie modlić się i… słuchać apodyktycznej matki, terroryzującej zresztą nie tylko najstarszą córkę, ale i całą rodzinę. Katolik odbierze dzieło Brüggemanna jako portret dziecka, które doświadczyło przeżycia mistycznego i poświęciło się dla bliźniego; ateista bądź też osoba wierząca, ale o poglądach bardziej liberalnych – widzieć będzie w rodzinie Marii patologię, a w jej matce niebezpieczną wariatkę, której miejsce jest w szpitalu dla umysłowo chorych. I kto wie, czy nie w tym właśnie kierunku zmierza reżyserska interpretacja, choć i to, jak wiele innych elementów w „Drodze krzyżowej”, jest kwestią indywidualnej interpretacji widza.
Intrygująca jest forma filmu. Historia Marii opowiedziana została w czternastu krótkich rozdziałach, zatytułowanych tak samo, jak kolejne stacje drogi krzyżowej. I tak jak wiernym podczas procesji dane jest zatrzymywać się przed kolejnymi jej etapami, tak samo zatrzymują się, zastygają w milczeniu widzowie. Ustawiona w jednym miejscu (z nielicznymi wyjątkami) kamera sprawia, że mamy do czynienia z dziełem bardzo statycznym, w którym na plan pierwszy wysuwa się słowo – także to Boże – obecne w dialogach toczonych przez bohaterów. To oczywiście przypomina trochę Ingmara Bergmana, ale raczej nie u wielkiego Szweda niemiecki reżyser szukał inspiracji. Jak na ewentualne wpływy twórcy „Siódmej pieczęci”, „Droga krzyżowa” jest zdecydowanie zbyt grubą kreską odmalowana. Brüggemann przerysował bowiem niemal wszystko, co tylko się dało. W jego filmie mamy do czynienia nie tyle z postaciami, co z ich karykaturalnymi wyobrażeniami. Taka jest matka Marii, a w jeszcze większym stopniu jej safandułowaty ojciec (przy którym Felicjan Dulski mógłby urosnąć do rangi superbohatera); taki jest duchowy przywódca wspólnoty, ojciec Weber (którego gra Florian Stetter, czyli Friedrich Schiller z opisywanych przed dwoma dniami „Sióstr i Schillera”). Owszem, ogląda się „Drogę krzyżową” z zainteresowaniem, ale po seansie jednak nie sposób pozbyć się wrażenia, że reżyser chyba mimo wszystko trochę sobie z nas zażartował.
Xavier Dolan
‹Tom›
EKSTRAKT: | 70% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Tom |
Tytuł oryginalny | Tom à la ferme |
Dystrybutor | Spectator |
Data premiery | 16 maja 2014 |
Reżyseria | Xavier Dolan |
Scenariusz | Michel Marc Bouchard, Xavier Dolan |
Obsada | Xavier Dolan, Pierre-Yves Cardinal, Lise Roy, Evelyne Brochu, Manuel Tadros, Anne Caron, Caleb Landry Jones |
Muzyka | Gabriel Yared |
Rok produkcji | 2013 |
Kraj produkcji | Francja, Kanada |
Czas trwania | 95 min |
Gatunek | dramat |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Dwudziestopięcioletni Kanadyjczyk Xavier Dolan – aktor, scenarzysta, reżyser, producent i montażysta w jednym – to ulubieniec hipsterów; niektórzy chcieliby w nim widzieć nawet „złote dziecko” współczesnego kina. Co by nie mówić, twórca z Quebeku ma na to zadatki, choć droga do okrzyknięcia go geniuszem jest jeszcze bardzo daleka. Krytykom i widzom spodobały się, chociaż nie bez zastrzeżeń, jego wcześniejsze filmy – „Zabiłem moją matkę” (2009), „Wyśnione miłości” (2010) i „Na zawsze Laurence” (2012) – w których potrafił i wzruszać, i bawić, przekazując jednocześnie dużo prawdy o swoich rówieśnikach. W „Tomie” zdecydował się jednak pójść trochę na przekór swoim poprzednim dziełom, o czym świadczy już wybór miejsca akcji – farma na odludziu. To tam przybywa tytułowy Tom (gra go, ufarbowany na blond, sam reżyser), aby odprowadzić na cmentarz swego przyjaciela i kochanka Guillaume’a. Razem pracowali w agencji reklamowej, w której poznali się, aby następnie zostać parą. Śmierć partnera była dla Toma zaskoczeniem; nie zdążył poznać nikogo z jego rodziny, nie wiedział więc również, jak zostanie przez nią przyjęty. Po przybyciu na farmę szybko przekonuje się, że matka Guillaume’a, Agata (w tej roli licząca już sobie dziewięćdziesiątkę Lise Roy), nie wiedziała nic o orientacji seksualnej syna i żyła w przeświadczeniu, że ma on piękną narzeczoną. W czym zresztą utwierdzał staruszkę starszy z synów, Francis (Pierre-Yves Cardinal, znany z opartego na faktach dramatu kryminalnego „Politechnika”).
Francis od pierwszego, mało zresztą przyjemnego dla Toma spotkania narzuca przybyszowi swoje zasady. Przede wszystkim ma utrzymywać Agatę w przeświadczeniu, że Guillaume był najzwyczajniejszym w świecie mężczyzną, który marzył o założeniu rodziny i dzieciach. Gość, przerażony brutalnością gospodarza, zgadza się na to – tym samym daje się wciągnąć w pełną obsesji i niedopowiedzeń grę, w której Xavier Dolan jedynie sugeruje pewne rozwiązania, ich interpretację pozostawiając widzowi. I chociaż początkowo Tom ma zamiar wyjechać od razu następnego dnia po pogrzebie, ostatecznie zostaje na dłużej, coraz bardziej uzależniając się psychicznie od swego oprawcy. Co kieruje Tomem? Chęć znalezienia odpowiedzi na pytanie, co było prawdziwą przyczyną śmierci Guillaume’a (w filmie unosi się bowiem nad tym aura tajemnicy)? A może rozpaczliwa próba zastąpienia pustki po zmarłym kochanku bliskością drugiego człowieka? Dolan stawia masę pytań i w zasadzie unika przedstawiania rozwiązań. Słusznie, bo gdy bierze się za to, pogłębia jedynie chaos, który absolutnie niczemu nie służy i na dobre mu nie wychodzi (vide wątek z zajściem z przeszłości, w którym uczestniczył Francis, nic nie wnoszący do fabuły i sprawiający wrażenie doklejonego na siłę tylko po to, aby było bardziej zagadkowo).
„Tom” posklejany jest ze schematów; reżyser zapożyczył się przede wszystkim u wielkich twórców thrillerów psychologicznych, choć oczywiście udowodnił jednocześnie, że jest mu do nich jeszcze bardzo daleko. Mamy w filmie Xaviera Dolana co nieco z Alfreda Hitchcocka i Romana Polańskiego; z tym drugim łączy go również specyficzne poczucie humoru, co prawda nie tak wysublimowane, ale świadczące o tym, że Kanadyjczyk pilnie odrabia zadane mu lekcje. Będzie miał świat filmu z niego jeszcze dużo pożytku!
