Mówiąc zupełnie bez ogródek - "Szukając siebie", nowy film van Santa jest zbudowany z dobrze znanych schematów i chwilami bardzo przewidywalny. A jednak jest w nim coś, co nadaje tej historii może nie nowego wymiaru, ale z pewnością czyni film ciekawszym.
Zadowolić każdego
[Gus Van Sant „Szukając siebie” - recenzja]
Mówiąc zupełnie bez ogródek - "Szukając siebie", nowy film van Santa jest zbudowany z dobrze znanych schematów i chwilami bardzo przewidywalny. A jednak jest w nim coś, co nadaje tej historii może nie nowego wymiaru, ale z pewnością czyni film ciekawszym.
Gus Van Sant
‹Szukając siebie›
Jak się przypadkowo złożyło, w ciągu zaledwie kilku tygodni trafiły na nasze ekrany dwa filmy na bardzo podobny temat - "Cudowni chłopcy" Curtisa Hansona i recenzowany tutaj "Szukając siebie" Gusa van Santa. Oba filmy opowiadają historię relacji starszego pisarza, który przed laty napisał znakomitą powieść oraz młodego studenta, który przejawia niezwykły pisarski talent. W związku z faktem, że tytuły te oceniamy w jednym wydaniu Esensji, pozwolę sobie poniżej porównać oba filmy (ze świadomością sztuczności tego porównania), przy uprzednim zebraniu kilku uwag na temat obrazu van Santa.
Jak głosi plakat, "Szukając siebie" to film reżysera "Buntownika z wyboru" (idiotyczny polski tytuł filmu "Good Will Hunting"). Uwaga ta tym razem spełnia nie tylko standardową funkcję marketingową, ale pozwala również od razu odpowiedzieć na ewentualne pytanie widzów wychodzących z kina "czy myśmy czasem czegoś podobnego już nie widzieli?". Oczywiście widzieliśmy już podobną historię, właśnie w "Buntowniku z wyboru" i dla rozwiania ewentualnych wątpliwości plakat od razu informuje nas, że reżyser bynajmniej nie zapomniał o swoim wcześniejszym filmie (co zresztą potwierdza, umieszczając w końcowych scenach epizod z Mattem Damonem). "Szukając siebie" to rzeczywiście film oparty na bliźniaczym pomyśle w stosunku do "Buntownika". Znowu mamy młodego chłopaka o nadzwyczajnym talencie, znowu pochodzi on ze środowiska nie rokującego wielkich nadziei, znowu mamy też starszego mentora i oglądamy proces wychowania chłopaka, połączony z powolnym uzdrowieniem psychiki samego mentora. Nie ma wątpliwości, że chodzi o historię, którą widzieliśmy już nie raz. Mówiąc zupełnie bez ogródek - nowy film van Santa jest zbudowany z dobrze znanych schematów i chwilami bardzo przewidywalny. A jednak jest w nim coś, co nadaje tej historii może nie nowego wymiaru, ale z pewnością czyni film ciekawszym.
Po pierwsze, oglądamy na ekranie Seana Connery w znakomicie zagranej roli mentora. Aktorsko nie ma tu wprawdzie tak wielkiego zaskoczenia, jak w przypadku roli Douglasa w "Cudownych chłopcach" - Connery wykorzystuje te same chwyty, które widzowie dobrze znają z jego wcześniejszych ról, jednak postać pisarza-odludka wydała mi się w jego wykonaniu bardzo plastyczna i prawdziwa (po części oczywiście dzięki dobrej konstrukcji pisarza w samym scenariuszu). Jeśli nawet motywy jego odosobnienia są słabo usprawiedliwione (nawet nielogiczne), to same reakcje postaci wydały mi się bardzo wiarygodne, zwłaszcza w połączeniu z typowym dla Connery′ego błyskawicznym pozyskaniem sympatii widza.

Po drugie, oglądana historia koncentruje się na postaci młodego Murzyna, a Robert Brown odgrywa tę postać na ekranie w bardzo intrygujący sposób. Brown w żadnym momencie nie przesadza z ekspresją - gra raczej niedopowiedzeniami, jakby od niechcenia, chwilami nawet zachowując zupełnie kamienną twarz, jakby nie potrafił przywołać na twarz żadnych emocji. Początkowo wydawało mi się, że Brown jest po prostu słaby aktorsko. Mniej więcej w połowie filmu zaczęło mi się podobać to podejście, dziwnie obce typowemu aktorskiemu nastawieniu, w którym wszystko, co w głowie postaci, powinno się znaleźć na twarzy aktora. Brown gra inaczej i wydał mi się w tym bardzo autentyczny. To dzięki niemu w wiarygodny sposób przedstawiony zostaje trzon fabuły - dorastanie i kształtujący wpływ, jaki na nastoletniego człowieka może mieć spotkanie odpowiedniego człowieka w odpowiednim momencie.
Po trzecie, w odróżnieniu od wcześniejszego filmu van Santa, "Szukając siebie" w znacznej mierze pozbawiony jest nachalnego dydaktycznego wydźwięku. Na szczęście tym razem nie znalazło się w filmie miejsce na wychowawcze deklaracje w rodzaju tych, jakie serwował w "Buntowniku z wyboru" Robin Williams. Mentor w wykonaniu Seana Connery jest znacznie mniej cierpliwy i znacznie mniej chętny wygłaszać kazania. Stara się raczej drobnymi gestami naprowadzić swojego ucznia na właściwy trop, niż walić go po głowie życiowymi mądrościami. W rezultacie opowiedziana historia w większym stopniu faktycznie przypomina tytułowe poszukiwanie drogi do własnego wnętrza, niż prowadzenie po niej bohatera za ucho.
Niestety, pomimo wspomnianych zalet, van Sant nie uchronił się też przed kilkoma posunięciami, które mocno obniżają jakość filmu. Nadzwyczaj denerwująca jest jednowymiarowość postaci profesora Crawforda (F. Murray Abraham). Cały wątek Crawforda jest poprowadzony tak prymitywnie i przewidywalnie, że nawet dobre aktorstwo nie było mu w stanie pomóc. Rozwiązanie wątku to najgorszy moment całego filmu - film łapie na moment typową chorobę hollywoodzkiego kina, czyli konieczność umieszczenia sceny niekwestionowanego triumfu bohatera, połączonej ze skrajnym ośmieszeniem jego przeciwnika. Na szczęście van Sant nie kończy tutaj filmu. Prawdziwe zakończenie przywraca na moment intymną atmosferę, jaką reżyser budował przez cały film.

I tutaj dochodzimy chyba do chwili, w której warto porównać film van Santa z równolegle recenzowanym filmem Curtisa Hansona. Pomimo podobieństwa środowisk, w jakich toczą się obie historie i pomimo podobieństwa głównych postaci, oba filmy dzieli kwestia zasadnicza - punkt widzenia. W historii Hansona najważniejszą postacią jest dojrzały bohater i to jego problemy, nie problemy początkującego pisarza, znajdują się w centrum zainteresowania reżysera. U Gusa van Santa jest odwrotnie - główną postacią filmu jest młody chłopak, zaś osoba jego mentora jest w filmie wykorzystywana jedynie na tyle, na ile ma wpływ na życie nastolatka. W rezultacie w filmie van Santa oglądamy opowieść, która dorosłemu widzowi daje mniejsze możliwości odniesienia do aktualnych problemów, podczas gdy film Hansona może trafiać w znacznie bardziej czułe struny. Oczywiście pozostaje również kwestia samego scenariusza i realizacji go na ekranie. Opowieść Hansona wydaje mi się znacznie bardziej interesująca i nieprzewidywalna - tak scenariusz, jak i reżyseria "Cudownych chłopców" zdają się zakładać pewien poziom rozwoju intelektualnego i emocjonalnego ze strony widza. Nie czułem u Hansona chęci zadowolenia każdego widza. U van Santa odwrotnie - są w jego filmie sceny, które doskonale obyłyby się bez komentarza i wyjaśnień, jednak reżyser z jakiegoś powodu czuł potrzebę dopowiedzenia wszystkiego do końca. Część podejścia wynika tutaj zapewne z wymagań formuły, ale część musiała być świadomą decyzją reżysera. Tak więc w porównaniu z "Cudownymi chłopcami" Curtisa Hansona, Gus van Sant, realizując film w ramach konkretnego schematu, musiał rywalizację o zainteresowanie widza przegrać, nawet pomimo faktu, że jego aktorzy bardzo zgrabnie doskoczyli do poprzeczki ustawionej wysoko przez Douglasa, Maguire i Downey′a Jr.
W ostatecznym rozrachunku "Szukając siebie" okazuje się dziwną hybrydą. Gus van Sant wywodzi się z kina niezależnego, zatem wyraźnie widać tutaj elementy typowe właśnie dla niezależnych filmowców (typowe zresztą dla każdego filmu van Santa) - koncentrację na relacjach między postaciami, na rozwoju ekranowych charakterów, czy choćby nietypową ścieżkę dźwiękową (Bill Frisell, Ornette Coleman) itd. Jednocześnie sama historia toczy się w kieracie utartej formuły, co pewien czas odwołując się do jak najgorszych hollywoodzkich wzorców, jakby w przypływie nagłej chęci przekonania innego typu widza. W najlepszych momentach film ujawnia intymną prawdę o procesie dorastania, o tych nadzwyczajnych chwilach, w których spotkanie z odpowiednią osobą na zawsze kształtuje część psychiki drugiego człowieka. W najgorszych momentach widz musi znosić przewidywalne, prymitywne zagrania "pod publikę". Mimo to "Szukając siebie" nie jest filmem złym. Jest po prostu filmem, który mógłby być dużo lepszy, gdyby tylko nie próbował zadowolić każdego widza.
