Druga edycja „Esensja ogląda” poświęcona jest kilku propozycjom z małego ekranu – choć można je było stosunkowo niedawno oglądać na wielkim… W zestawie „Pacific Rim”, „Olimp w ogniu”, „Paranormal Activity 4”, „Cztery lwy” oraz trzy propozycje z kina świata.
Esensja ogląda: Grudzień 2013 (2)
[ - recenzja]
Druga edycja „Esensja ogląda” poświęcona jest kilku propozycjom z małego ekranu – choć można je było stosunkowo niedawno oglądać na wielkim… W zestawie „Pacific Rim”, „Olimp w ogniu”, „Paranormal Activity 4”, „Cztery lwy” oraz trzy propozycje z kina świata.
Konrad Wągrowski [60%]
Stosunkowo przyjemny film podczas seansu (o ile ma się odpowiednie nastawienie i raczej nie oczekuje się niczego poza nawalankami między potwornymi potworami i wielkimi robotami), który jednak po tymże seansie zadziwiająco szybo wycieka z pamięci. Powód? Mimo pewnych starań historia jest pozbawiona głębszych emocji (to jednak zaskakuje, gdy wspomni się, jak silnie emocjonalnie nacechowane były choćby „Kręgosłup diabła”, czy „Labirynt Fauna” del Toro), jedna scena tokijskiej retrospekcji wiosny nie czyni (i szkoda, że w kierunku takich osobistych przeżyć del Toro tu nie poszedł). Druga przyczyna łatwego rozpływanie się wrażeń, to – przy całej atrakcyjności wizualnej filmu – nie ma ani jednej naprawdę mocno zapadającej w pamięć sceny, czegoś wyjątkowego, nowatorskiego, czego dotąd jeszcze nie widzieliśmy. No, mamy wykorzystanie tankowca do walki wręcz, ale to jednak trochę za mało.
Konrad Wągrowski [40%]
„Olimp w ogniu” Antoine’a Fuquy jest filmem lepszym od „Szklanej pułapki 5” i to w zasadzie wszystko, co dobrego można napisać o tym filmie. Porównuję film do serii z Johnem MacClane’em oczywiście dlatego, że w założeniu ma on identyczną strukturę – terroryści opanowują jakieś ważne miejsce, może im się przeciwstawić tylko samotny agent, na miejscu obecny na skutek przypadku. Gdzie jednak Butlerowi do dawnego Willisa, a filmowi do precyzji pierwszego „Die Hard” (ba, nawet drugiego, trzeciego, czy czwartego – kasuje, jak wspomniałem, tylko fatalną piątkę). „Olimp w ogniu” jest fajny na początku – scena ataku Koreańczyków na Biały Dom jest tyleż idiotyczna i absurdalna, co efektowna i widowiskowa (a jak wiadomo kinu akcji idiotyzmy wybaczamy, ale braki widowiskowości już nie). Potem jednak film staje się coraz mniej efektowny, nie trzyma tempa, rozczarowuje zakończeniem i w sumie zdecydowanie nie dorasta do swych obietnic solidnej sensacyjnej rozrywki.
Jarosław Loretz [40%]
Konwencja najwyraźniej doszła już do ściany i właśnie się od niej odbiła. Bo ileż razy można katować widza tym samym? Ile można w ramach „rozrywki” proponować jałowe wgapianie się w umeblowany salon, pustą kuchnię czy pogrążoną w mroku sypialnię, w której ktoś sobie smacznie śpi? Pierwszy film nosił cechy oryginalności i sam osobiście te parę lat temu go
chwaliłem, ale potem było coraz gorzej, szczególnie że w międzyczasie twórcy z całego świata – zachwyceni konwencją, która nie wymagała ani znanych aktorów, ani wyszukanych kamer – hurmem rzucili się do kręcenia „found footage”, i to w ilościach wręcz zatrważających. Jednak jeśli trzeci film serii jeszcze dawał się przełknąć – głównie za przyczyną sprytnie plączącej ogólną intrygę fabuły – to czwarty już tylko denerwuje, nie mając wiele wspólnego z grozą i momentami wywołując najzupełniej fizyczne zmęczenie. Bo obecny w historii duch tak naprawdę to sobie gdzieś tam grzecznie siedzi i praktycznie wcale nie „bryka”, zaś za straszaki robi głównie mieszanka łupnięć spoza ekranu i żenująco sztampowe „niespodziane” wskakiwanie kogoś przed kamerę. Dopiero finał trochę naprawia tę sytuację, ale do tego czasu można osiwieć od jałowego wgapiania się w ekran w nadziei, że coś gdzieś drgnie. Szczęście w nieszczęściu, że twórcom udało się znaleźć fajną dziewczynę do głównej roli i często po prostu miło jest patrzeć na jej zachowanie, ale przecież nie o ładną buzię w tym wszystkim chodzi. A ponieważ i ten obraz spokojnie na siebie zarobił (50 milionów dolarów to może nie to samo, co stówa, jaką zgarnęły pierwsza i trzecia odsłona serii, ale pogardzić się tą kwotą nie da, zwłaszcza przy budżecie wynoszącym pięć milionów), trzeba kuć żelazo, póki gorące i już na styczeń nadchodzącego roku jest przyszykowana premiera odprysku serii – „Paranormal Activity: Naznaczeni”, zaś w studiu trwają gorączkowe prace nad „Paranormal Activity 5”. A potem co, serial telewizyjny, czy jak…?
Jarosław Loretz [70%]
Smakowicie wredna brytyjska komedia, pełna trafnych spostrzeżeń i dyskretnego chichotu, ździebko jednak przeciągnięta i chwilami mocno tracąca tempo, głównie za przyczyną niepotrzebnego rozgałęziania się wątków oraz garści bezproduktywnych dialogów. Patrząc na scenariusz, przypominając sobie przednie sceny, można uznać, że film miał ogromny potencjał i powinien wywrzeć na widzu – również tym wierzącym w Allaha – mocne wrażenie. A jednak seans „Czterech lwów” nie daje takiej frajdy, jaką teoretycznie powinien. Czegoś tu brakuje. Może to kwestia braku zdecydowania w konstruowaniu ostrza satyry? Może twórcy przestraszyli się, że jak posuną się ociupinę dalej, to dostaną pod drzwi tykającą niespodziankę? Bo jest tutaj wiele scen niespodziewanie mdłych, aż się proszących o odpowiedni pazur, zwłaszcza że zaraz obok trafiają się sekwencje wręcz brutalne, jak ta z próbą zestrzelenia drona czy z owcą, o którą potyka się jeden z bohaterów. Jak by jednak nie było, film potrafi zaciekawić, rozbawić i na koniec wprowadzić w gorzką zadumę nad kierunkiem, w jakim zmierza nasz świat.
Jarosław Loretz [60%]
Gdyby nie istniał „Dzień świstaka”, kanadyjski „Repeaters” z pewnością zrobiłby furorę tak pomysłem, jak i wykonaniem. Ale ponieważ istnieje, i to od prawie dwudziestu lat, „Repeaters” co najwyżej denerwują zbyt wyraźnymi zapożyczeniami. Na szczęście sama fabuła jest daleka od krotochwilności „Dnia świstaka” i należy ją traktować raczej jako przemyślany moralitet, zarówno przestrzegający przed popadnięciem w uzależnienie od narkotyków, jak i uczący empatii, wyrozumiałości i tolerancji, a także pokazujący, jak silnym i wartościowym uczuciem jest przebaczenie. Bohaterami jest bowiem trójka przyjaciół z ośrodka odwykowego, którzy na czas pierwszej przepustki dostają zadanie uczynienia pierwszego kroku w kierunku odbudowy zniszczonych relacji rodzinnych. Jednak jako że wszyscy troje na swój sposób zawodzą (jeden chłopak zostaje spławiony przez młodszą siostrę, którą kiedyś pobito za jego długi, jego kolega zostaje zwymyślany przez ojca na widzeniu w więzieniu, gdzie rodziciel trafił za sprawki latorośli, zaś dziewczyna nie ma odwagi podejść do leżącego w szpitalu ojca, który ją kiedyś molestował), po wieczornym porażeniu prądem w trakcie szalejącej w okolicy burzy budzą się znowu w dniu, w którym mają odwiedzić swoich bliskich. A potem jeszcze raz. I znowu. Oczywiście zaczynają coraz śmielej korzystać z możliwości, jakie daje conocne resetowanie stanu rzeczy (nikt postronny nie pamięta ich wybryków), ale do czasu. I nawet jeśli tu i ówdzie historia jest ździebko naiwna czy też postaci postępują nie do końca logicznie, film ogląda się z sympatią, co jest zasługą przede wszystkim nieźle odegranych postaci, dobrych zdjęć oraz miłej muzyki, a także rozsądnie skrojonego scenariusza niosącego garść pożytecznych, nienachalnie podanych moralnych nauk. Tylko co z tego, skoro całość ciągnie w dół ta denerwująca zbieżność z „Dniem świstaka”, ocierająca się wręcz o plagiat…
Sebastian Chosiński [60%]
Francja, lata 80. XIX wieku, słynny neurolog profesor Jean-Martin Charcot, jeden z twórców współczesnej psychiatrii, kieruje w paryskim szpitalu Salpêtrière oddziałem epileptyków. Skupia się przede wszystkim na leczeniu histeryczek; robi to za pomocą hipnozy. Organizowane przez niego pokazy wywołują olbrzymie zainteresowanie i przynoszą mu wielką sławę. To fakt historyczny, do którego postanowiła odnieść się w swoim debiucie na dużym ekranie trzydziestosześcioletnia Alice Winocour. Jej film zawdzięcza swój tytuł głównej bohaterce – dziewiętnastoletniej dziewczynie, służącej w domu bogatych mieszczan paryskich, która pewnego dnia, po ataku przypominającym padaczkę, trafia na oddział profesora Charcota (w tej roli doświadczony Vincent Lindon, znany między innymi z melodramatu „Piękna historia” Claude’a Leloucha i dramatu kryminalnego „Dla niej wszystko” Freda Cavayé). Augustine (w którą wcieliła się, mająca polskie korzenie, aktorka i piosenkarka Soko, a właściwie Stéphanie Sokolinski), prosta i niewykształcona, choć nie rozumie eksperymentów, jakim poddaje ją lekarz, widzi w nim swoją jedyną nadzieję, ufa mu bezgranicznie. Z biegiem czasu zaczynają nią jednak targać sprzeczne emocje: z jednej strony w dziewczynie narasta bunt przeciwko instrumentalnemu traktowaniu, z drugiej – zaczyna odczuwać pociąg fizyczny do starszego o czterdzieści lat mężczyzny. Charcot też zresztą nie pozostaje obojętny na jej wdzięki, a rodzące się do Augustine uczucie otwiera mu oczy na wiele spraw i wywołuje wyrzuty sumienia. Winocour wybrała na swój debiut temat ciekawy i kontrowersyjny, który, odpowiednio przedstawiony, mógłby nabrać aktualności. Niestety, Francuzka poległa na etapie pracy nad scenariuszem, a zgubił ją przede wszystkim nadmierny dystans do bohaterów. Relacje łączące lekarza i pacjentkę przedstawiła bowiem w sposób tak chłodny i wyprany z uczuć, że widzowi trudno jest zaangażować się emocjonalnie. Żal, bo z tego tematu dałoby się „wycisnąć” znacznie więcej.
Sebastian Chosiński [80%]
Chociaż autor filmu – Frédéric Videau (rocznik 1964), scenarzysta i reżyser w jednym – w napisach początkowych wyraźnie zaznacza, że nie należy doszukiwać się w przedstawionej na ekranie opowieści odniesień do wydarzeń rzeczywistych, nie da się ukryć, że inspiracją musiała być dla niego historia Nataschy Kampusch. Młoda Austriaczka została uprowadzona w wieku lat dziesięciu przez niejakiego Wolfganga Přiklopila, który następnie przez osiem lat przetrzymywał ją (i wykorzystywał seksualnie) w swojej willi na przedmieściach Wiednia. Gdy udało jej się uciec, aby nie ponieść odpowiedzialności przed sądem, mężczyzna popełnił samobójstwo. Scenariusz „Tylko mój” powiela ten schemat. Vincent Maillard (gra go Reda Kateb, aktor francuski o korzeniach algierskich, znany głównie z „Proroka” Jacques’a Audiarda i „Wroga nr 1” Kathryn Bigelow) jest samotnikiem, nie ma żony, niechętnie zaprasza do domu kolegów z pracy. Jak się okazuje, ma ku temu powody; w jego piwnicy mieszka bowiem nastoletnia Gaëlle Faroult (w którą wcieliła się Agathe Bonitzer), którą kilka lat temu, gdy była dziesięcioletnią dziewczynką, porwał i uwięził. Film zaczyna się jednak niejako od końca, gdy pewnego dnia po powrocie do domu Vincent szeroko otwiera drzwi wyjściowe, umożliwiając tym samym Gaëlle… ucieczkę? – nie, raczej odejście. Nastolatka jest zaskoczona ofiarowaną jej niespodziewanie wolnością, ale nie waha się zbyt długo. Wątpliwości nadchodzą dopiero później, gdy w domu rodzinnym i w szpitalu psychiatrycznym dokonuje bilansu minionych lat. Videau przygląda się toksycznemu związkowi łączącemu kata i ofiarę w sposób taktowny i wyważony; widać, że nie szuka na siłę skandalu, nie czyni z Maillarda psychopatycznego zboczeńca na miarę Přiklopila czy Josefa Fritzla. Inna sprawa, że może to rodzić pytania o przyświecające autorowi intencje – bo skoro Vincent nie jest aż taki zły, to może ostatecznie nie zasługuje na karę, jaką sam sobie wymierza? Pomimo tych zastrzeżeń, trzeba przyznać, że „Tylko mój” to bardzo intrygujące kino psychologiczne. Choć raczej bez morału.
