Dziś w „Esensja ogląda” same pozytywy – żaden film nie został oceniony niżej niż na 70%! A wśród recenzowanych tytułów takie hity jak „Iron Man 3”, „Szybcy i wściekli 6”, „Stoker”, „Szybki cash” a w DVD znów „Django”, „7 psychopatów”, „Pokłosie” i „Moonrise Kingdom”.
Esensja ogląda: Maj 2013 (3)
[Shane Black „Iron Man 3” - recenzja]
Dziś w „Esensja ogląda” same pozytywy – żaden film nie został oceniony niżej niż na 70%! A wśród recenzowanych tytułów takie hity jak „Iron Man 3”, „Szybcy i wściekli 6”, „Stoker”, „Szybki cash” a w DVD znów „Django”, „7 psychopatów”, „Pokłosie” i „Moonrise Kingdom”.
Shane Black
‹Iron Man 3›
WASZ EKSTRAKT: 80,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Iron Man 3 |
Dystrybutor | Disney |
Data premiery | 9 maja 2013 |
Reżyseria | Shane Black |
Zdjęcia | John Toll |
Scenariusz | Shane Black, Drew Pearce |
Obsada | Robert Downey Jr., Guy Pearce, Gwyneth Paltrow, Paul Bettany, Ben Kingsley, Jon Favreau, Rebecca Hall, Don Cheadle, William Sadler |
Muzyka | Brian Tyler |
Rok produkcji | 2013 |
Kraj produkcji | USA |
Cykl | Iron Man, Marvel Cinematic Universe |
WWW | Polska strona |
Gatunek | akcja, przygodowy, SF |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Sebastian Chosiński [70%]
Trzecią odsłonę samodzielnych przygód Tony’ego Starka alias Iron Mana zrealizowano według wypróbowanej recepty na kino superbohaterskie. Jest co nieco dla dorosłych (wcale nierzadkie sceny przemocy), co nieco dla dzieci i młodzieży (nastoletni bohater, który pomaga Starkowi ocalić świat), co nieco dla panów (szczypta seksapilu, którą zapewniają pojawiające się w filmie panie: Gwyneth Paltrow i Rebecca Hall) i co nieco dla pań (wciąż, mimo upływu lat, bardzo atrakcyjny Robert Downey Jr.). Wszystko to umaczane na dodatek w sosie kontrolowanego szaleństwa i groteski. Za to ostatnie odpowiada przede wszystkim wątek z psychopatycznym, wzorowanym na czarnych charakterach bondowskich, Mandarynem, któremu – jak się okazuje w finale – bliżej jednak do postaci dyktatora Aladeena z obrazu Larry’ego Charlesa z Sachą Baronem Cohenem w roli głównej. Fabuła szczególnie nie zaskakuje, choć jest na tyle atrakcyjna, że trochę ponad dwie godziny spędzone w kinie nie nużą. Zawodzi, niestety, zakończenie. Po pierwsze: scenarzyści zapomnieli, że nie zawsze więcej oznacza lepiej (w tym przypadku chodzi o „więcej” latającego żelastwa); po drugie: zupełnie niepotrzebnie zapożyczyli się u twórcy pierwszego „Terminatora”. Wykorzystany przez nich patent, owszem, zaskakuje, podnosi napięcie, ale tylko wtedy, gdy widzi się go na ekranie pierwszy raz, za drugim – nawet jeśli dzieje się to ćwierć wieku później – efekt nie robi już takiego wrażenia. Nie zmienia to wprawdzie faktu, że „Iron Man 3” jest wciąż niezłą rozrywką, ale do poziomu „Avengersów” dużo mu mimo wszystko brakuje.
Jakub Gałka [70%]
Sebastian po sąsiedzku słusznie podsumował – IM3 to wciąż dobra rozrywka, ale nie sięga do najlepszych rozwałek jak „Avengers”, które Shane Black wyraźnie chciał w finale przebić, a zwyczajnie przedobrzył oferując widzom chaos na ekranie. Nowa odsłona przygód Starka nie może się też równać – a były przecież i takie głosy – z perypetiami Bruce′a Wayne′a. Owszem, może i jest to rozrywka minimalnie mroczniejsza niż w poprzednich częściach, ale np: Mandarynowi pod względem brutalności stosowanych rozwiązań, a filmowi pod względem klimatu, zdecydowanie bliżej do „Spider-Mana” z Zielonym Goblinem niż do „Mrocznego Rycerza” z Jokerem. A i wewnętrzne rozterki i problemy Starka wydają się nieco sztuczne – zwłaszcza jeśli są „leczone” przez młodocianego sidekicka… Zresztą ton filmu jest mocno łagodzony przez wszechobecny humor, który jest zresztą jedną z najjaśniejszych stron trzeciego „Iron Mana” – niektóre sceny to perełki autoironicznej błazenady, a Ben Kingsley przyćmiewa w swoich scenach Roberta Downeya Jr. Wraz z niezłymi – choć miejscami przesadzonymi – scenami akcji to wystarcza, by finał trylogii był zdecydowanie lepszy niż jej środkowa część, nawet jeśli fabuła i pomysł na negatywnego bohatera są wydumane, a sposób opowiadania nieco prostacki (vide: zbędna retrospekcja, czy ciągłe podkreślanie rozłączności Starka z jego z zbroją – w przenośni i dosłownie). Trochę szkoda, że w finale reżyser zdecydował się na dość radykalne kroki (chociaż z drugiej strony bardzo łatwo będzie potraktować je jako niebyłe – tak samo jak finalny stan Pepper Potts…), które mogą zwiastować zakończenie przygód Iron Mana po „Avengers 2” – przynajmniej w obecnym kształcie. Choćby przez to wolę wrócić do części pierwszej, która zresztą najlepiej wykorzystywała pomysł na postać Starka w wydaniu Downeya i znakomicie równoważyła wszystkie elementy fabuły.
Kamil Witek [80%]
Mam słabość do filmów z tzw. bookendsem czyli klamrą spinającą początek i koniec tą samą sceną. Przede wszystkim dlatego, iż poniekąd oznacza, że reżyser sam sobie chce ustawić wysoko poprzeczkę – widz w pewnym sensie widział już koniec całej historii i tylko od kunsztu twórcy zależy jak szybko dopasuje jej poszczególne elementy i odkryje znaczenie widzianego już finału. Choć w multum przypadków to zabieg wywracający film do góry nogami, to zawsze istnieje szansa, że podjęte ryzyko się opłaci. Przy okazji „Stoker” wystarczy jedno spojrzenie na drobiazgowość ekranowego świata by mieć pewność, że to film inny niż wszystkie. Bo właśnie to nie historia czy postaci a pociągający entourage będzie stanowił o jego prawdziwej sile. Sprawdzony duet reżyserko-operatorski Park Chan-wook i Chun-hoon Chung urzeka bez przerwy detalami, jednocześnie dbałość o szczegóły nie przykrywa sensu samej opowieści. Wraz z jej główną bohaterką – białą jak ściana Indią Stoker – z czasem dostrzegamy więcej, wyostrzony wzrok i słuch zwraca swoją uwagę na teoretyczne mniej istotne szczegóły. Dlatego nawet jeśli wydaje się, że fabuła u Park Chan-wooka to tylko dodatek do niemalże poetyckiej estetyki obrazu, to są to wyłącznie pozory. Jej bieg zaznaczony jest gdzieś między poszczególnymi słowami, scenami i gestami. To właśnie tam gdzie łączą się kadry należy skierować całe swoje skupienie, zagłębiać w sugestie i podpowiedzi. Nawet jeśli wydają się drobne i mało istotne, to nie znaczy że ich nie ma.
Grzegorz Fortuna [70%]
„Szybcy i wściekli” to popkulturowy fenomen, zaprzeczający starej hollywoodzkiej zasadzie, według której każdy kolejny sequel musi być gorszy od poprzedniego. Pierwsze cztery części były co najwyżej średnie; i kiedy wydawało się, że seria umrze śmiercią naturalną, nadeszła część piąta – po brzegi wypakowana akcją, rewelacyjnie nakręcona i dobrze wykorzystująca formułę heist movie. W „szóstce” reżyser Justin Lin idzie za ciosem – film jest jeszcze głupszy, jeszcze bardziej absurdalny i kiczowaty. Fabuła nikogo nie obchodzi (chociaż twórcy jej nie olewają, za co należy im się spory szacunek), bo wiadomo, że liczą się samochody, pościgi (w większości nakręcone bez użycia CGI, za co jeszcze większy szacunek), czołgi prujące po autostradach, płonące samoloty i mięśnie The Rocka. Robi się z tego powoli naładowana testosteronem opera mydlana, ale co tam – chętnie obejrzę kolejne trzy części, które właśnie powstają. Jedyna wada? W niektórych scenach bohaterowie rozmawiają, podczas gdy mogliby się ścigać.
Sebastian Chosiński [80%]
Świetna powieść doczekała się bardzo przyzwoitej ekranizacji. I chociaż Jens Lapidus, autor pierwowzoru literackiego, jest Szwedem, a „Szybki cash” to kryminał – nie należy z tych dwóch faktów wyciągać zbyt daleko idących wniosków. Obrazowi Daniela Espinosy (w połowie Chilijczyka, w połowie Szweda) daleko do klimatu klasycznych opowieści detektywistycznych ze Skandynawii. Wielbiciele twórczości Henninga Mankella („
Wallander”) czy Larsa Keplera („
Hipnotyzer”) niewiele tu znajdą dla siebie, za to bardzo usatysfakcjonowani powinni poczuć się ci, którym przypadły do gustu filmy oparte na tekstach Norwega Jo Nesbø („Łowcy głów”, „
Jackpot”). W Sztokholmie przecinają się drogi trzech mężczyzn: studenta ekonomii Johana „JW” Westlunda, który dorabia na życie, pracując jako taksówkarz, ściągającego haracze dla serbskiej mafii Mrada Slovovicia oraz Jorgego Salinasa, który właśnie zwiał z więzienia. Cała trójka marzy o szybkim dorobieniu się fortuny, niekoniecznie w sposób zgodny z prawem. Na ciekawy i rokujący ostateczny sukces pomysł wpada Westlund. Ale jak to z genialnymi konceptami bywa, niemal zawsze w którymś momencie coś idzie nie tak z realizacją planu. Nie inaczej jest tym razem. Obraz trzyma w dużym napięciu do pełnego dramatyzmu końca, na dodatek poza czystą zabawą oferuje coś więcej – skłania do przemyśleń nad skutecznością polityki socjalnej rządu (a raczej kolejnych rządów) szwedzkiego wobec imigrantów. Gdy przyjrzymy się temu, co dzisiaj rozgrywa się na ulicach Sztokholmu, nabiera dodatkowo bolesnej aktualności. Warto też przyjrzeć się bliżej grającemu „JW” Joelowi Kinnamanowi (znanemu chociażby z serialu „Johan Falk” oraz „Dziewczyny z tatuażem”) – rośnie nam po drugiej stronie Bałtyku aktor z wielkim potencjałem.
Jakub Gałka [80%]
Tarantino jaki jest każdy widzi i wie, a „Django” nie odbiega zbyt daleko od tego wyobrażenia. Jedynym novum (i to częściowym) może być fakt, że podobnie jak w „Jackie Brown” istotny jest tu wątek romantyczny i to potraktowany zupełnie serio. Ale fabularnie i ideologicznie „Django” bliżej jest do „Bękartów wojny": tak jak tam Tarantino „naprawiał” historię Żydów, tak teraz domaga się sprawiedliwości dla amerykańskich Murzynów. Nie należy się więc spodziewać jakiejś specjalnej rewolucji i odejścia od schematu na miarę wspomnianej „Jackie Brown”, która zaskakiwała swym stonowaniem. Wychodzi z tego przyjemna w odbiorze, nieco katartyczna opowieść, w której bohater odzyskuje kobietę, a źli zostają ukarani. A że po drodze są cięte dialogi, sugerowane (bo jednak nie pokazywane mocno bezpośrednio) skrajne okrucieństwo i fruwające w powietrzu flaki – za to właśnie lubimy Tarantino. Warto dodać, że tym razem to nie Christoph Waltz gra pierwsze skrzypce, a genialny, jak zawsze u tego reżysera, Samuel L. Jackson. A z osobistych uwag: nie powala dobór ścieżki dźwiękowej, brakuje mi tu tak wpadających w ucho kawałków jak (by nie wracać do „Pulp Fiction”) „Cat People”, „Across 110th Street” czy „Bang Bang (My Baby Shot Me Down”)”.
Jakub Gałka [70%]
Totalnie odjechana, postmodernistyczna zabawa fabułą, postaciami i pojedynczymi pomysłami (choćby historia o kwakrze). Ogląda się to całkiem przyjemnie, fajnie patrzy się na właściwie wszystkich aktorów, można sie uśmiechnąć nad nieszczęśliwymi zbiegami okoliczności czy dziwacznymi postaciami (chociaż miejscami za dużo tu Tarantinowskiej gadaniny). Ale w tym szaleństwie nie ma metody, a w filmie brak właściwie przewodniej historii, co jest nieco nużące.
Jakub Gałka [70%]
Pasikowskiemu udała się rzecz znakomita: opowiada o niedawnej, kontrowersyjnej i bolesnej historii Polski za pomocą kina gatunkowego. Tak jak Smarzowski mówiąc o korupcji i ogólnym upadku społeczeństwa wykorzystuje w „Drogówce” sensacyjną historię niesłusznie oskarżonego policjanta, tak Pasikowski rozważania o winach naszych ojców umieszcza w konwencji thrillera, w którym bohater zostaje wrzucony w wiejską, właściwie odciętą od cywilizowanego świata społeczność, w której każdy patrzy na „nowego” wilkiem i zdaje się ukrywać mroczny sekret. Pod tym względem „Pokłosie” jest naprawdę udanym filmem, bo choć reżyser stosuje znane chwyty, robi to na najwyższym rzemieślniczym poziomie i jego film naprawdę trzyma w napięciu i wciąga. Niestety w miarę postępu fabuły Pasikowski idzie coraz dalej w przerysowania i przesadę (choćby portret mieszkańców wsi, którzy jak jeden mąż gotowi są posunąć się do ostateczności i gnębić bohatera), by w finale ogłuszyć i znieczulić widza okrucieństwem – zarówno tym opisanym jak i pokazanym na ekranie (mowa tu zwłaszcza o mało prawdopodobnych wydarzeniach dziejących się współcześnie). Poważnie odrealnia to całą przedstawioną historię i utrudnia racjonalną i merytoryczną dyskusję o przedstawionym problemie. Co nie zmienia faktu, że „Pokłosie” to film ważny, mocny i zwyczajnie dobry.
Jakub Gałka [70%]
Nie kupuję do końca kina Wesa Andersona, bo ciężko mi za jego formalną, odrealnioną fasadą dostrzec myśl i przesłanie, nie mówiąc o polubieniu bohaterów. Co nie zmienia faktu, że „Moonrise Kingdom” jest wizualnie piękne, a konsekwencja reżysera w kreowaniu scenerii i dziwacznych postaci jest godna podziwu. No i znakomite role właściwie wszystkich aktorów, zarówno na pierwszym jak i drugim planie.

''"Pokłosie" to film ważny (...)'' - ważny w kwestii szkalowania Polaków? Ważny w kwestii pokazywania przypadków jednostkowych jako schematu dotyczącego całego narodu? Ważnego w kwestii zakłamywania historii?