To film patriotyczny. Wiemy o tym od pierwszej sceny, kiedy w czasie werystycznie ukazanej bitwy w błocie, przez ekran przebiega chorąży, niosąc czystą jak łza flagę Stanów Zjednoczonych. Jeśli oglądamy go mając to na uwadze, film powinien się nam spodobać.
Dymy i światła
[Steven Spielberg „Lincoln” - recenzja]
To film patriotyczny. Wiemy o tym od pierwszej sceny, kiedy w czasie werystycznie ukazanej bitwy w błocie, przez ekran przebiega chorąży, niosąc czystą jak łza flagę Stanów Zjednoczonych. Jeśli oglądamy go mając to na uwadze, film powinien się nam spodobać.
Steven Spielberg
‹Lincoln›
EKSTRAKT: | 70% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Lincoln |
Dystrybutor | Imperial CinePix |
Data premiery | 1 lutego 2013 |
Reżyseria | Steven Spielberg |
Zdjęcia | Janusz Kamiński |
Scenariusz | Tony Kushner, Paul Webb |
Obsada | Daniel Day-Lewis, Tommy Lee Jones, Joseph Gordon-Levitt, Jared Harris, Jackie Earle Haley, David Strathairn, James Spader, Sally Field, Lee Pace |
Muzyka | John Williams |
Rok produkcji | 2012 |
WWW | Polska strona |
Gatunek | biograficzny, dramat, historyczny |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Film Spielberga jest faworytem w tegorocznym oscarowym wyścigu. „Lincoln”, do którego reżyser przygotowywał się podobno przez dwanaście lat, nie jest jednak produktem doskonałym. Rozczarowujące jest przede wszystkim niezdecydowanie twórców. Zgodnie z tytułem, obraz reżysera „Amistad” miał być biografią Abrahama Lincolna, ale ostatecznie Spielberg zdecydował się nakręcić film o batalii szesnastego prezydenta USA o wprowadzenie do Konstytucji trzynastej poprawki, która znosiła niewolnictwo. I gdyby faktycznie film opowiadał tylko o tym krótkim wycinku czasu, scenariusz (autorstwa Tony’ego Kushnera, siedem lat temu nominowanego za scenariusz adaptowany do „Monachium” Spielberga, w tym roku również z szansą na statuetkę) można by uznać za bardzo dobry. Niestety, zdecydowano się na krok dość ryzykowny, poszerzając akcję o kilka scen po uchwaleniu poprawki, co powoduje złamanie szkieletu fabularnego. Zupełnie jakby Spielberg nie mógł się powstrzymać przed pokazaniem nam wszystkiego, co uwiecznił na taśmie. Może właśnie dlatego, momentami z ekranu wylewa się nieznośny patriotyczny kicz, a scenariusz zaczyna kuleć.
Przywołałam już inny obraz reżysera, krążący wokół tematu niewolnictwa – „Amistad”. „Lincoln” na szczęście nie jest nastawiony na wyciskanie łez, ronionych z powodu okrucieństwa wobec niewolników. Wzmianki o tym, jak de facto wygląda ich los są subtelne i pojawiają się w wypowiedziach bohaterów, a nie w ujęciach kamery. Z jednej strony dobrze, a z drugiej źle. Część amerykańskich krytyków – właśnie na tej podstawie – zarzuca Spielbergowi krzywdzący sposób pokazywania Afroamerykanów, którzy w filmie stają się raczej biernymi przedmiotami czyichś działań niż aktywnymi inicjatorami. Wyjątkiem jest tu tylko oczywiście służba w armii, którą można uznać za jedyne działanie czarnoskórej ludności na rzecz zniesienia niewolnictwa. Słowa są kluczem do tego kameralnego (mimo kilku nakręconych z rozmachem scen) filmu. Można by chyba nawet określić „Lincolna” przymiotnikiem „teatralny”. Wszyscy tu bezustannie mówią. Najwięcej oczywiście tytułowy bohater. Abraham Lincoln, grany przez fenomenalnego Daniela Day-Lewisa (w pełni zasłużona nominacja do Oscara) wygłasza przemowy, opowiada anegdoty – zwykle zupełnie nie na miejscu – na głos zastanawia się nad sensem życia i własnej działalności, a także usiłuje porozumieć się z żoną. W gruncie rzeczy wszystko, co robi, polega na ciągłej rozmowie. Tylko rozmówcy się wciąż zmieniają. Tak napisana rola daje aktorowi możliwość wygrywania głosem zmian napięcia akcji. Day-Lewis ubarwia rolę sugestywną mimiką. Sprawia ona, że na ekranie widzimy człowieka stosunkowo wyciszonego, który jednak wie, o co idzie gra i jak wysoka jest stawka.
Na ekranie śledzimy także, obok stricte politycznych, wydarzenia związane z prywatnymi problemami głównego bohatera, choć pojawia się tu pytanie o cel takich zabiegów. Sceny z życia rodzinnego Lincolna mają ukazywać to domowe oblicze prezydenta i uczłowieczenie go, co właściwie nie jest potrzebne, zważywszy na całą gamę targających postacią emocji, w jakie wyposażył ją Day-Lewis. Nakładanie się prywatnego z publicznym daje dużo ciekawszy efekt choćby w przypadku Thaddeusa Stevensona (Tommy Lee Jones). Stevenson to postać ciekawie skonstruowana, jego polityczna trzeźwość kontrastuje z idealizmem jego haseł. Zgadza się on odstąpić od projektu, któremu poświęcił życie i iść na ustępstwa, byleby osiągnąć przynajmniej część tego, o co walczy.
Spielbergowi w pełni udało się rozsądne obsadzenie ról (za casting odpowiadała Avy Kaufman). Jak wspomniałam, ogromne wrażenie robi Lincoln w wykonaniu Day-Lewisa, który oprócz tego, że faktycznie wygląda jak prezydent, to nawet rusza się w specyficzny sposób człowieka bardzo wysokiego, który nie do końca umie zapanować nad zbyt długimi kończynami. Gdyby komuś było jeszcze mało, Day Lewis mówi jak Lincoln, śmieje się jak on i przyjmuje znane z fotografii pozy, w których uwieczniono prezydenta Stanów Zjednoczonych. Dobrym kontrapunktem dla wyciszonego, spokojnego Lincolna, który z rzadka podnosi głos, jest żona – grana przez Sally Field – rozedrgana, niespokojna, może momentami zbyt boleściwa i za nerwowa. Aktorka jest w tej roli być może przesadnie teatralna, choć ocena zależy od tego, czy cenimy taki rodzaj aktorstwa. Napięcie między Lincolnem a Mary Todd, jego żoną, narasta od pierwszych scen i nie trudno w nie uwierzyć. Mniej wiarygodny jest wątek najstarszego syna tej pary, Roberta (Joseph Gordon-Levitt), który za wszelką cenę chce się zaciągnąć do armii. Reżyser zbyt marginalnie traktuje ten temat. Motywacje postaci nie są do końca jasne i raczej wypowiedziane niż zagrane.
Aktorzy drugoplanowi, nie tylko świetny Tommy Lee Jones, grają dokładnie tak, jak powinni – każdy z nich nie jest jedynie wypełniaczem bogatego w detale tła, ale faktycznie kreuje pełnokrwistą postać. W filmie pojawia się także trójka dziewiętnastowiecznych pijarowców, próbujących przekonywać opornych do zagłosowania za poprawką (w tych rolach James Spader, Tim Nelson i John Hawkes). Ich działania na szczęście przełamują pompatyczność obrazu. Warto też zwrócić uwagę na Lee Pace’a jako Wooda, złośliwego senatora, przeciwnika abolicji. Gra aktora wydaje się być najwyrazistszym pastiszem na postawę nazbyt pragmatycznego polityka – kunktatora i sofisty.
Ogromne wrażenie robią zdjęcia Janusza Kamińskiego, który doskonale wykorzystuje efekt skromnego oświetlenia i unoszący się wszędzie papierosowy dym do zbudowania atmosfery dziewiętnastowiecznych pomieszczeń. Kadry są bardzo plastyczne, sprawiają wrażenie jakbyśmy oglądali przykłady malarstwa z epoki. Bardzo ciekawie wykorzystany jest motyw dagerotypów niewolników, które najmłodszy syn Lincolna wciąż ogląda, podświetlając je świeczką – w podobnej stylistyce utrzymane są obrazy, które wyczarowuje przed nami Kamiński. Do tego dochodzi dopracowana w najdrobniejszych detalach scenografia i przepiękne kostiumy – warto zobaczyć ten film chociażby dla wrażeń estetycznych. Muzyki się natomiast nie zauważa. Jest ona nienachalnym, ale i banalnym tłem, odpowiednio podniosłym tam, gdzie ma być podniośle i podkreślającym nastrój chwili, tam gdzie powinien on zostać podkreślony. Na uwagę zasługuje jednak wykorzystanie tradycyjnych amerykańskich melodii, włącznie z charakterystycznymi skrzypkami.
Błędem jest jednak, jak już wspomniałam, rozciągnięcie zakończenia, mamy tu kilka epilogów, które niepotrzebnie przedłużają film do dwóch i pół godziny, podczas gdy główna linia fabularna, którą śledziliśmy z zajęciem w Sali Kongresu, dobiegła już końca i najwyższy czas na finalny akord. Jako film historyczny „Lincoln” wzbudza ambiwalentne uczucia, bo to, co jest jego wadą, jest równocześnie jego zaletą. Dla przeciętnego widza środkowoeuropejskiego, który o historii Stanów uczył się trochę w szkole, ale bez szczegółów, cała pierwsza godzina filmu może być trudno zrozumiała i nie bardzo będzie wiadomo, kto jest kim, czego chce i kto tu walczy za, a kto przeciw i dlaczego. Z drugiej strony, naprawdę ciężko zrobić film, w którym wszystko z góry wiadomo, a i tak wywołuje emocje – to się akurat „Lincolnowi” udało.
„Lincoln” zresztą to film nie tyle o historii, co o przechodzeniu do historii, co najlepiej widać w momentach kulminacyjnych. Postaci wręcz domagają się, by przemówić. W czasie ostatecznego głosowania nad poprawką przewodniczący zgromadzenia prosi o głos, wbrew zwyczajowi chce zagłosować, bowiem „tu tworzy się historia”. Podobnie jest w jednym z dialogów Lincolna z żoną, kiedy postać wykazuje się niezwykłą intuicją – ona wie, że zostanie źle zapamiętana. I w tym kontekście może lepiej byłoby dla filmu, gdyby skończył się sceną feralnego wyjścia do teatru, która – choć Lincoln wychodzi w trakcie zwykłej narady – wygląda tak, jakby wszystkie postaci miały świadomość przyszłego losu prezydenta, posyłając mu znaczące, pożegnalne spojrzenia. Czy jednak, pomimo wszystko, faktycznie jest to – jak okrzyknęła film amerykańska prasa – najlepsze dzieło Spielberga?
