Esensja ogląda: Październik 2012 (kino) [ - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl W kolejnej edycji „Esensja ogląda” same hity. Bo czy innym mianem możemy nazwać „Skyfall” czy „Bitwę pod Wiedniem"?
Esensja ogląda: Październik 2012 (kino) [ - recenzja]W kolejnej edycji „Esensja ogląda” same hity. Bo czy innym mianem możemy nazwać „Skyfall” czy „Bitwę pod Wiedniem"?
Patrycja Rojek [0%] Nikt nie spodziewał się po tym filmie cudu, po tym jak w ubiegłym roku domniemany cud nadwiślański w reżyserii Jerzego Hoffmana zmiażdżył oczy widzów, mózgi krytyków i serca Polaków, ogólnie. Teraz miało być trochę lepiej – bo drożej, międzynarodowo i po angielsku. W efekcie „Bitwa pod Wiedniem” dobiła wszystko to, co „1920 Bitwa Warszawska” miłościwie pozostawiła jedynie w stanie agonalnym. Polscy aktorzy, których w filmie jest niestety całkiem sporo, wypadają tragicznie – grają z jakąś nieprawdopodobną jarmarczną manierą, nakręcaną dodatkowo plastikową angielszczyzną. Przynajmniej częścią winy za taki stan rzeczy należy obarczyć scenarzystów, którzy żadnej z ról nie napisali tak, by wymagała ona więcej aktorskich umiejętności niż posiada sklepowy manekin. Doskonała jest za to robota statystów – z Borysem Szycem na czele, który (jak to już słusznie zauważyli chyba wszyscy polscy recenzenci) nie został dopuszczony do głosu ani razu. Ale największe kuriozum dokonuje się na jeszcze dalszym planie – na poziomie scenografii, która jest CAŁA SZTUCZNA. W jakimś marnym programie graficznym (lub obsługiwanym przez marnego grafika) wyciosano plastikowe skały, przezroczyste liście, nieruchomy dym i krzywego wilka. Sfabrykowano nawet tapety w willi Piotra Adamczyka – wzdłuż których lewitują sobie postacie, bo specjaliści od efektów nie zdołali trafić ich stopami w podłogę. Co tu dużo mówić, o ile we wspomnianej „Bitwie Warszawskiej” bywało jeszcze zabawnie (na przykład gdy Natasza ponętnie ujmowała karabin), o tyle w najnowszym włosko-polskim potworku staranowano wszelkie dopuszczalne granice żenady. I tylko wciąż powraca pytanie: co w tym filmie jest warte wydanych na niego 12 milionów euro? Konrad Wągrowski [80%] Ciężka sprawa z tym „Skyfall” – jak go oceniać, jako film czy jako Bonda? To pierwsze jest łatwiejsze – „Skyfall” to po prostu wysokiej klasy dzieło filmowe, solidna historia sensacyjna, z dobrym scenariuszem, wyrazistymi bohaterami, znakomitymi zdjęciami, dobrymi dialogami, doskonałą sceną akcji (początkową), świetnie wyreżyserowanymi scenami walk i strzelanin (w tym finałową). Nie mam zastrzeżeń, przez dwie i pół godziny seansu nie nudziłem się ani chwili, cieszyłem się różnymi rozwiązaniami, bawiłem kreacją Bardema i urokiem Harris. Parę razy jednak przyłapywałem się na zdziwieniu, że główny bohater określa siebie jako Jamesa Bonda… Rzeczywiście, momentami (bo w innych momentach były bardzo wyraziste nawiązania i hołdy na 50 cyklu) twórcy zdawali się testować, jak daleko od uznanej konwencji można się oddalić. Nie ma tu przecież klasycznej „dziewczyny Bonda”, finał rozmachem bardzo odbiega od tego, do czego przyzwyczaił nas cykl (nawet w tych ostatnich Craigowskich odcinkach), główny wątek osobistej zemsty też wydaje się być błahy w porównaniu z planami dawnych Geniuszy Zbrodni. Odbiór tych elementów zależy z pewnością od nastawienia widza, od tego, jak sam rozumie konwencję (która przecież zmieniała się niejednokrotnie przez te pół wieku), jak bardzo jest wyrozumiały, a właściwie – jak bardzo sam pragnie odświeżenia cyklu. Ja, uwielbiając przecież Bondy z Connerym czy Moore′em jestem całym sercem za eksperymentami (byle film był dobry, ale – patrz pierwsza połowa tej minirecenji), więc kupuje „Skyfall” od pięknej piosenki Adele aż po finałową odprawę. Być może kolejne seansy pozwolą mi jakoś bardziej określić swój stosunek do filmu i jego znaczenia w cyklu, ale jestem na tak. A przeróżne hołdy i nawiązania poczynając od pojedynku NA pociągu ze Stambułu, poprzez Astona Martina, aż po objawienie kim naprawdę jest Eve, przyjmuję z prawdziwą radością. Gabriel Krawczyk [80%] „Piękno leży w oczach patrzącego” – mówi jedna z postaci w Caraxowskim „Holy Motors”. „Samsara” potwierdza tę tezę; lecz to nie wrażliwe spojrzenie widza generuje wizualną urokliwość nowego filmu Rona Fricke′a, a czułe oczy twórców – zdolnych każdy niemal punkt na Ziemi wynieść do estetycznej stratosfery. Trampoliną do niej jest specjalnie skonstruowana kamera 70 mm, w kinowym seansie znajdująca swoje najlepsze zastosowanie; ta sama, dzięki której prawie 20 lat temu Fricke olśnił widzów „Baraką”. Tym razem na operatorski celownik wzięto miejsca z dwudziestu pięciu – innych niż zarejestrowane w poprzednim filmie – krajów pięciu kontynentów świata. Dokumentacje tych podróży – swoisty dziennik kontemplującego operatora – pokazują świat mieniący się różnymi (jakże pięknymi!) barwami. Tak jak pokazywana buddyjska mandala, skrupulatnie usypywana z ziarenek kolorowego piasku przez mnichów tybetańskich, symbolicznie ujarzmia na krótką chwilę chaos wszechświata, tak Fricke zawiera w jednej medytacyjnej opowieści dziesiątki kultur i cywilizacji, czasów i miejsc, budowli i ludzi, przeżyć i emocji, scalając je w istny kalejdoskop świata. Kalejdoskop będący pośrednio hołdem dla kina i jego esencją. Różnorodność świata, którą X muza ukazuje od swych narodzin, opisana zostaje językiem uniwersalnym, obrazem nie skażonym dialogiem, za to wzmocnionym urzekającą muzyką formacji Dead Can Dance z Lisą Gerrard na czele. Jeśli w jednym cięciu montażowym Fricke potrafi zawrzeć ładunek intelektualny 250-stronicowej pozycji książkowej (vide publikacja „Barbie jako ikona kultury” Mary Rogers oraz scena z seks-lalkami i pokazane po niej pekińskie tancerki), to możliwości jego są wielkie, a seans przynieść może profity nie tylko artystycznej natury. Samsara, cykl narodzin, przemijania i transformacji, w swojej kinowej wersji staje się wizualnym melanżem obrazów, podatnym na interpretacje – to prawda, lecz mocniej jeszcze – oczarowującym widza. Sebastian Chosiński [70%] „Obława” Marcina Krzyształowicza to następny w ostatnich latach – po „ Generale Nilu” (2009) Ryszarda Bugajskiego, „ Róży” (2011) Wojciecha Smarzowskiego oraz wciąż czekającym na oficjalną premierę kinową „Pokłosiu” (2012) Władysława Pasikowskiego – pełnometrażowy film fabularny, który w bardzo udany sposób podejmuje temat dramatycznej historii Polski lat 40. ubiegłego wieku. I choć trudno byłoby powiedzieć, że wypełnia kolejną „białą plamę” w naszych dziejach (bo przecież nie odnosi się do żadnego konkretnego wydarzenia), to jednak traktuje o sprawach, które nie tylko kinematografia peerelowska, ale także ta czasów III RP zazwyczaj omijała szerokim łukiem (wyjątkiem był nakręcony przed dwunastu laty za bardzo skromne środki i w ekspresowym tempie „Wyrok na Franciszka Kłosa” Andrzeja Wajdy). Trwa druga wojna światowa, na Podhalu walczy – a raczej ukrywa się przed Niemcami w lasach, próbując jakoś przetrwać nadchodzącą zimę – akowski oddział porucznika „Maka”. Jedynym przejawem jego działalności jest w zasadzie wykonywanie wyroków śmierci na esesmanach i kolaborujących z nazistami Polakach, w czym specjalizuje się przede wszystkim kapral „Wydra”. Pewnego dnia otrzymuje polecenie odstrzelenia kierownika miejscowego młyna Henryka Kondolewicza, który był jego szkolnym kolegą. Nie ma to jednak żadnego wpływu na postawę „Wydry” – rozkaz to rozkaz; już tyle razy zabijał z zimną krwią, że nie powinno mu to sprawić większego problemu… Krzyształowicz – także autor scenariusza – poświęcił „Obławę” swemu ojcu, żołnierzowi Armii Krajowej; można więc podejrzewać, że w mniejszym lub większym stopniu oparł się również na jego wspomnieniach z czasów wojny. Jeśli tak, trzeba przyznać, że nie są to wspomnienia, do których chciałoby się wracać. Codzienność partyzancka pokazana została w sposób skrajnie naturalistyczny, co dodatkowo podkreślają pełne przekleństw dialogi; leśnych żołnierzy nie otacza żaden nimb męczeństwa, nie są romantycznymi bohaterami – przypominają zwierzęta, brudne, śmierdzące, zastraszone, zaszczute, reagujące instynktownie na bodźce zewnętrzne. Nawet w „Wydrze” trudno dopatrzyć się cech ludzkich – jest przecież tylko maszyną do zabijania. Do tej pory nigdy nie zawahał się pociągnąć za cyngiel. Widząc jego z trudem ukrywaną fascynację erotyczną sanitariuszką „Pestką”, a później żoną Kondolewicza, Hanną, widz musi postawić sobie pytanie: Czy człowiek, zabijający innych bez zmrużenia oka, mógłby po wojnie wieść normalne życie? Założyć rodzinę? Wychowywać dzieci? W końcu, brutalnie: Czy taki bohater zasługuje na to, aby wyjść cało z opresji? „Obława” nie jest, wbrew pozorom, pierwszym tak drastycznym ujęciem tematu; wcześniej nie mniej bezwzględną próbę demitologizacji podziemia niepodległościowego podjął Tadeusz Różewicz w pisanym przez siedemnaście lat (1955-1972) dramacie „Do piachu”. Jego telewizyjna inscenizacja, dokonana przez Kazimierza Kutza (1990), wywołała ostrą dyskusję, ba! nagonkę na dramaturga i reżysera. Krzyształowiczowi to już nie grozi, głównie dlatego, że żyje coraz mniej ludzi pamiętających tamte czasy. Gabriel Krawczyk [50%] Kinowi emeryci mają dziś sporo do roboty. Wiekowy Bryan Mills (Lian Neeson), wzorem „Niezniszczalnych”, ponownie sieje zniszczenie w szeregach zagrażających jego najbliższym złoczyńców (anglojęzycznych Albańczyków, szukających zemsty krewnych kidnaperów z pierwszej części), unicestwiając przy okazji pół Stambułu. Sieje również zgrozę w umysłach nas samych. Odwrócenie praw logiki, któremu ulega on, jego rodzina oraz ci, z którymi walczy, daje się jednak zaakceptować przez odbiorcę trwającego w pijackim upojeniu czy po prostu będącego w znakomitym humorze. Tylko owe stany pozwalają docenić rzadko spotykaną konsekwencję twórców w budowaniu świata opartego na antylogicznym paradygmacie. Przy takim spojrzeniu „Uprowadzona 2” przynosi naprawdę wiele radości. Bo to przecież bardzo dobry zły film jest. Krystian Fred [60%] Słodki wizualnie, lecz gorzki w smaku film o nieprzystawalności rzeczywistości do własnych oczekiwań. Michelle Williams jako młoda mężatka z pięcioletnim stażem miotająca się między mężem, specjalistą od przyrządzania kurczaków (Seth Rogen), a sąsiadem artystą-rikszarzem (Luke Kirby). Pierwszy to bardziej czuły przyjaciel, niż partner, z którym łączy ją wiele kumpelskich rytuałów. Drugi, zdecydowanie bardziej atrakcyjny, imponuje swoją niezależnością i pociąga seksualnie. Temat emocjonalnych trójkątów i związanych z nimi wahań, w czyich ramionach będzie słitaskowato i love4ever (sformułowania adekwatne do infantylizmu bohaterki Williams), jest tak wyeksploatowany, że często już zapowiedź filmu lub opis dystrybutora, zniechęcają do obejrzenia po raz stosetny tej samej historii. Czy w tym przypadku otrzymujemy coś nowego? Niestety, „Take This Waltz” to wciąż ta sama opowieść, miejscami nielogiczna i naciągana, próbująca jednak nadać nieco kolorytu przebrzmiałemu tematowi. Świeżość tego projektu uwydatnia się przede wszystkim na poziomie żywych, miejscami ironicznie drapieżnych dialogów, na których bazują konstrukcje nieoczywistych bohaterów. A całość jest sfotografowana w urzekająco soczystych barwach, nadających całej historii nieco przesłodzonej, bajkowej otoczki, pasującej idealnie do zdziecinniałej (złośliwi powiedzieliby, że niedorozwiniętej) głównej bohaterki. Miły dla oka komedio(melo)dramat z doskonałą rolą Michelle Williams, lecz niewiele ponad to. 
|
Dodałabym jeszcze do tego "Whisky dla aniołów", ale nie mogę napisać notki, bo wyszłam z kina w połowie seansu. Ostrzeżenie: film reklamowany jako "Komedia, którą pokocha 30 milionów Polaków" jest w rzeczywistości dołującym obrazem z życia marginesu społecznego.