Było ich dwóch, w każdym z nich inna krew, ale jeden przyświecał im cel. Ustawić się bez względu na ochotę, bo „Halo” musi stanąć w sobotę. W dzisiejszym odcinku: „Trzy pogrzeby Melquiadesa Estrady”. Piotr Dobry ocenił film na 80%, a Bartosz Sztybor zupełnie odwrotnie: na 60%.
Było ich dwóch, w każdym z nich inna krew, ale jeden przyświecał im cel. Ustawić się bez względu na ochotę, bo „Halo” musi stanąć w sobotę. W dzisiejszym odcinku: „Trzy pogrzeby Melquiadesa Estrady”. Piotr Dobry ocenił film na 80%, a Bartosz Sztybor zupełnie odwrotnie: na 60%.
Tommy Lee Jones
‹Trzy pogrzeby Melquiadesa Estrady›
Co dwa tygodnie Dobry i Sztybor prowadzą dialog. Zazwyczaj rozmowa tyczy filmów. Różnych filmów. Z Europy i Azji. Z ogromnych wytwórni hollywoodzkich i malutkich siedlisk niezależności. Z początków kinematografii i aktualnych repertuarów. Z rąk uznanych reżyserów i raczkujących artystów. Z białymi uczniakami gwałcącymi szarlotki i czarnymi buntownikami grającymi w kosza. Z Rutgerem Hauerem i bez niego.
Bartosz Sztybor: Wybrałem „Trzy pogrzeby Melquiadesa Estrady”, bo nic innego nie przyszło mi na myśl. Dużo tytułów przechodziło przez moją głowę, ale chyba nie mógłbym się odnaleźć w rozmowie o nich. A tutaj jest szansa na małą kłótnię, bo ostatnio zgadzaliśmy się raczej ocenowo. Będzie kłótnia?
Piotr Dobry: Wysoce prawdopodobne, że będzie, bo kulturalnie to ja mogę z Tobą rozmawiać, gdy owszem, nie zgadzamy się, ale przedstawiasz mi jakieś sensowne argumenty, dlaczego tak a nie inaczej. Tutaj natomiast póki co nie widzę powodu, dla którego miałby nie spodobać Ci się ten film. Więcej – po seansie byłem przekonany, że zaraz mi zaczniesz tupać nóżkami z radości. A Ty się wypiąłeś na poczciwego kowboja, jak ostatni burżuj.
BS: No widzisz, a jednak mi się nie spodobał. Takie życie, ziomek.
PD: No właśnie widzę i nie kumam, dlaczego Ci się nie spodobał.
BS: Bo to zły film był.
PD: Widzę, że obrałeś już taktykę na dzisiejszy dialog. Tę najbardziej wkurwiającą. Dlaczego to zły film był? Proszę o rozbudowaną wypowiedź.
BS: Widzę, że Piotruś wstał dzisiaj lewą nogą i nabuzowany jest troszeczkę. Dobrze, Pietrucha, będą argumenty, ale nie rzucę od razu wszystkich. Po pierwsze, sama narracja. Nie podobała mi się. Jones sztucznie przedłuża seans. A pokazywanie zdarzenia z różnych perspektyw, charakterystyczne dla Arriagi, jest pozbawione analogii i w ogóle niepotrzebne.
PD: Mi się podobało. Jones nic sztucznie nie przedłuża, tylko pozwala widzowi dłużej delektować się klimatem. Nie przekonuje mnie Twój zarzut o zbędności, bo prawie każdy film można by skrócić bez szkody dla fabuły. I pod wieloma podaniami o powycinanie taśmy tu i ówdzie z chęcią bym się podpisał, ale w przypadku filmu tak dobrego jak „Trzy pogrzeby...” zupełnie mi to nie przeszkadza, bo jak mogę patrzeć na dobrą historię i dobrych aktorów przez minut dziesięć albo dwadzieścia, to ja wolę dwadzieścia. A nogą wstałem prawą, ale to nie ja od początku łaknąłem kłótni...
BS: Ja łaknąłem kłótni, ale Ty ją wszczynasz. No ale dobra, pozostawmy emocje w szatni. Przyznam, że momentami czuć klimat, ale właśnie to nieumiejętne operowanie polifonicznością psuje cały nastrój. A do aktorów i historii, swoją drogą przeciętnych, jeszcze wrócimy.
PD: Z tym że ja tego nieumiejętnego operowania polifonicznością (cóż to za idiotyczna metafora?) nie czułem wcale, a klimat cały czas. Tak właśnie widzę przyszłość modernistycznego westernu. Jones bardzo dużo zyskał w moich oczach. Nawiasem mówiąc dostrzegam tutaj świetny smaczek – obsadzali biedaka non stop w kiepskich filmach jako ścigającego, to wreszcie sam stanął za kamerą, obsadził się przekornie w roli ściganego i piękny film mu wyszedł.
BS: On bardzo chciał zagrać Melquiadesa, ale Besson powiedział mu, że publiczność tego nie wytrzyma. Przyszłością modernistycznego (albo lepiej post-) jest raczej „Ostatni sprawiedliwy”, a nie do bólu przeciętne „Trzy pogrzeby...”.
PD: O kurwa, musisz demonstrować miłość do Willisa w każdej dyskusji? Jeśli stawiasz wyżej „Ostatniego sprawiedliwego” niż „Trzy pogrzeby...”, to już w pełni nabieram przekonania, że krytykując film Jonesa, robisz to jedynie z czystej przekory. Wszyscy chwalą, więc fajnie być oryginalnym, nie?
BS: Wybacz, ale przed, jak i po seansie nie widziałem żadnej recenzji i nie znałem żadnej opinii. Festiwalowe nagrody i wyróżnienia już jakiś czas temu przestały mnie przekonywać. A „Ostatni sprawiedliwy” jest kawałem dobrego kina i moje uwielbienie dla Willisa nie ma tu nic do rzeczy. Czemu zawsze, kiedy nie zgadzam się z Twoim zdaniem, mówisz, że robię to „jedynie z czystej przekory”. A odpowiadając na pytanie – tak, fajnie być oryginalnym, ale nigdy kosztem poglądów filmowych, które kocham mieć.
PD: „Ostatni sprawiedliwy” jest filmem dość przeciętnym z tego, co pamiętam, ale rozmawiamy teraz o czym innym. Nie mów, bo nie zawsze dopatruję się u Ciebie przekory, kiedy się nie zgadzamy. Robię to tylko wtedy, gdy na siłę – oczywiście moim zdaniem – krytykujesz elementy filmu, których dobra jakość raczej nie powinna podlegać dyskusji. Pewnie – są i tacy, którzy uważają, że Brando w „Ojcu chrzestnym” zagrał beznadziejnie, i mają do tego prawo. Ale różnica między owymi takimi a Tobą jest taka, że ich zdanie guzik mnie obchodzi, a Twoje tak. I że ich nie znam wcale, a Ciebie znam dobrze. Twój gust, wydaje mi się, też całkiem nieźle, dlatego oceną „Trzech pogrzebów...” zaskoczyłeś mnie jeszcze bardziej niż oceną „Gnijącej panny młodej”. W takich chwilach zwykłem myśleć coś na kształt: „I Ty Brutusie przeciwko mnie?”. No bo, kurde, czasem siebie za to nienawidzę, ale chcąc nie chcąc Cię lubię i coś tam znaczysz w moim życiu. Co nie znaczy – by uciąć ten sentymentalny ton – że nie uważam Cię za pieprzonego filozofa, którego powinno się napierdalać ze trzy razy dziennie za niektóre teorie.
BS: Pierwszy kawałek Twojej ody do przyjaźni bardzo mnie wzruszył, ale później wyszło na to, że powinienem Cię przepraszać za to, że mnie lubisz. Wybacz, nie będę się rewanżował podobną przemową, bo dzisiaj mam stoickie nastawienie (robi kwiat lotosu) i najwyżej jutro Cię uścisnę, tudzież ucałuję. Twoja nadpobudliwość związana z innością moich ocen, związana jest nie tyle z naszą przyjaźnią, co Twoim tyrańskim podejściem do filmowych not. Musisz sobie wyobrazić, że Twoja wysoka ocena dla „Melquiadesa Estradesa” zaskoczyła mnie w równym stopniu.
PD: Kiedy właśnie nie powinna, bo że nie jest to historia przeciętnie opowiedziana, napisana i zagrana – co usiłujesz mi wmówić – widać jak na dłoni.
BS: Ale nic nie jest też tutaj bardzo dobre. Poziom aktorski jest dobry tylko u Jonesa i Yoakama. Strasznie kuleje narracja tego filmu, a samej opowieści brakuje tempa. Jeśli pojawia się jakaś dobra scena, to jest raczej bezwartościowym wtrąceniem usiłującym dorzucić jakieś przesłanie. Zdjęcia są poniżej przeciętnej, a bronią się jedynie dzięki ładnym krajobrazom. No, nie jest to dobry film.
PD: Poziom aktorski jest dobry u January Jones, Julia Cedillo i Melissy Leo, u Jonesa i Yoakama jest bardzo dobry. Tylko u Peppera, przyznam, średni, co mnie zdziwiło, zważając na fakt, że ostatnio w „25. godzinie” nieomal przyćmił samego Edwarda Nortona. Poza tym jaki brak tempa, jakie słabe zdjęcia, jakie dorzucanie przesłanek na siłę? Film jest opowiedziany sprawnie, nie nużąco, na pewno lżej niż na przykład „21 gramów”. Mówi też więcej i to ładniejszych rzeczy od tamtego filmu. Nie twierdzę, że jakichś specjalnie nowatorskich, ale przynajmniej nie ma tutaj przerostu formy nad treścią. No, ale Tobie wystarczy pomachać przed nosem informacją, że dusza ludzka waży 21 gramów i już będziesz latał podniecony...

Fabuła filmu jest banalna: Tommy Lee Jones przenosi się w czasie i porywa młodego Christophera Walkena.
BS: January Jones tylko ładnie wyglądała. Mógłbym powiedzieć, że Julio Cedillo grał dobrze, gdybym miał pewność, że trupa Melquiadesa nie grała kukła. Melissa Leo jest nawet na poziomie dwóch dobrych facetów, o tym zapomniałem. Film nie jest opowiedziany sprawnie, a już na pewno nie jest nie-nużący. Zgadzam się, że jest opowiedziany lżej od „21 gramów”. I to jest jego błąd. Bo elementy poważniejsze zamiast o czymś powiedzieć, są śmieszne. Nie mówi też ładniejszych rzeczy, bo i tak mówi zaskakująco mało. Ale aż dziw, że mówi to człowiek, dla którego miłość jest najważniejsza, A właśnie o tym było „21 gramów”. Przerost formy nad treścią jest właśnie w „Trzech pogrzebach...”. W „21...” wszystko logicznie sprowadzało się do wypadku samochodowego, a w „Melquiadesie” różne zaburzenia chronologii wydłużają tylko sztucznie seans. No i wolę machanie ludzką duszą, niż lejcami.
PD: Co Ty ciągle z tą chronologią i co ma ona do przesłania? Już Ci powiedziałem, że dla mnie była OK i nawet jeśli dla Ciebie nie, przestań pieprzyć, że tych kilka zaburzeń z pierwszej połowy filmu zepsuło Ci cały seans. Ja wolę machanie i duszą, i lejcami, dlatego tak bardzo mi się ten film spodobał. Wbrew temu, co sądzisz, mówi jednak zaskakująco dużo. Pomijam rzeczy oczywiste jak odkupienie Mike’a Nortona, ale po pierwsze, jest tu finał a la „Jabłka Adama”, którymi się tak zachwycałeś. Po drugie, mistrzowsko ukazana jest frustrująca beznadzieja egzystencji w zapyziałych miasteczkach. Po trzecie, relacje w „nowoczesnych” związkach bez tak zwanej przyszłości. Po czwarte, które ładnie splata się i z trzecim, i z drugim, i z pierwszym – temat samotności. Po piąte i dla mnie osobiście najważniejsze – sama postać Jonesa – kowboja stawiającego wartości takie jak dane słowo, honor, przyjaźń ponad wszystko inne. W starych westernach tacy ludzie byli przecież bohaterami poważanymi nawet przez wrogów. Dziś są już tylko społecznymi wyrzutkami, co najwyżej ekscentrykami. Wspaniale Jones to sportretował z obu stron kamery.