Karnawał trwa, czas na „Party”! Na szczęście na nasze ekrany wchodzi film o właśnie takim tytule, błyskotliwa brytyjska farsa, bezlitośnie piętnująca przywary tamtejszej elity politycznej.
Karnawał trwa, czas na „Party”! Na szczęście na nasze ekrany wchodzi film o właśnie takim tytule, błyskotliwa brytyjska farsa, bezlitośnie piętnująca przywary tamtejszej elity politycznej.
Piotr Dobry: Sally Potter, autora niezapomnianego „Orlanda”, zaprasza nas na „Party”. I choć jesteśmy świeżo po sylwestrze, to moim zdaniem warto z tego zaproszenia skorzystać. Przed seansem słyszałem, że film jest „mocno teatralny” – co w ustach kinomanów przeważnie brzmi jak groźba – i owszem, on jest teatralny: oparty na dialogach, rozgrywany w ograniczonej lokacji – ale zarazem jest bardzo dynamiczny, utrzymany w duchu najlepszej scenicznej farsy; te dialogi są szybkie i cięte, po jednym zwrocie akcji zaraz następuje kolejny. Świetna impreza!
Konrad Wągrowski: I trwa tylko 70 minut! Dla mnie „Party” to przykład lekkiego, bezpretensjonalnego kina rozrywkowego. Rozrywkowego – ale w takim bardziej elitarnym rozumieniu – nie dla miłośników rozrywki w stylu kina akcji czy komedii romantycznych, ale takich, którzy rozrywkowo lubią pójść do teatru właśnie na dobrze zrobioną farsę.
PD: Tytułowe przyjęcie to kameralna prywatka z okazji awansu pani domu na ministrę zdrowia w brytyjskim rządzie. I to w zasadzie powinno wystarczyć za bezspoilerowe streszczenie. Tytuł jest jednak celowo ironiczny, bowiem istotą filmu nie jest zabawa, lecz polityka, stanowiąca źródło całego konfliktu i następujących po sobie kataklizmów. Ta polityka jest tu cały czas obecna, rezonuje z wydarzeniami na ekranie, przenika się ze sferą prywatną bohaterów, choć często jakby mimochodem, w strzępkach dialogów, w niedopowiedzeniach, domysłach. Mamy więc satyrę polityczną bez polityki sensu stricto, bez grama publicystyki – rzadka rzecz.
KW: Dla mnie tym, co bierze tę politykę w nawias, jest konstatacja w połowie filmu, że jest to impreza z okazji awansu, ale nie w rządzie – ale w gabinecie cieni! Czyli zarówno ten awans jest mocno naciągany, jak i prowadzona polityka niespecjalnie ma się do polityki realnej. Bo wiadomo, jak wygląda działanie, gdy się jest w rządzie, a jak, gdy się udaje, że się jest w rządzie. Tak więc wszystko sprowadza się w gruncie rzeczy do imprezy stricte towarzyskiej, bez żadnej siły sprawczej.
PD: Film trwa raptem, jak wspomniałeś, nieco ponad godzinę, a przewija się przez niego w ekspresowym tempie sporo gorących tematów stale obecnych nie tylko w wyspiarskiej polityce – jak kondycja służby zdrowia, in vitro, nowoczesne związki nieheteronormatywne, kwestie ekonomiczne czy krytyka demokracji jako takiej. Jednak mimo że są to tematy uniwersalne, to równocześnie Potter tak je rozgrywa, by w podtekście nawiązywały do Brexitu. Przynajmniej tak to odebrałem. Każda z postaci ma bowiem swoją rację i jest głucha na argumenty innych, co tworzy niezłą metaforę dla brytyjskiej sceny politycznej czasu rozłamu.
KW: Dodajmy dla porządku, że jest to jednak satyra na tę drugą, nie brexitową część sceny politycznej, bo bohaterowie są członkami Partii Pracy i to właśnie lewicowe elity tu są brane na cel. I są to elity pełne górnolotnych frazesów, udające, że mają wpływ na rzeczywistość, a w rzeczywistości z ową rzeczywistością coraz bardziej tracące kontakt. Gdy wchodzimy w świat osobistych animozji, urazów, ukrytych grzechów, tym mocniej widzimy, jak ta rzekoma elita jest mało elitarna.
PD: Ha! Masz mnie – jako bezczelny lewak chciałem oczywiście podstępnie zatuszować, że w filmie obrywa głównie lewica. Co prawda ta kanapowa, ale jednak. Akcja rozgrywa się w środowisku burżujskim, wśród profesorów, polityków i bankierów, i mamy okazję poobserwować, jak w obrębie jednej kasty społecznej ludzie potrafią brać się za łby, jak jeden „wykształciuch” pogardza drugim tylko dlatego, że tamten się sprzedał światu finansjery i nie kojarzy cytatów z Wirgiliusza. Te klasowe animozje to niby nic nowego, ale forma, w jakiej Potter nam je podaje – poprzez słowną żonglerkę, pyskówki, kąśliwe uwagi – ma sporo finezji.
KW: Bo przecież nie bez przyczyny Brytyjczycy uważani są za mistrzów farsy. Dialogi, tempo, bohaterowie, upchanie wszystkich skomplikowanych relacji i zwrotów akcji w niedługą fabułę, nie zapominając o błyskotliwym humorze słownym, musi robić wrażenie.
PD: Sukces takiego „teatru w kinie” z natury rzeczy jeszcze silniej zasadza się na grze aktorskiej niż w przypadku tradycyjnej narracji filmowej. I trzeba przyznać, że „Party” obsadzone jest wybornie. Wyróżniłbym Patricię Clarkson, rewelacyjną w roli sarkastycznej April, przyjaciółki głównej bohaterki, granej skądinąd bardzo dobrze przez Kristin Scott Thomas, która po paru latach przerwy znów na szczęście o sobie przypomina – za chwilę zobaczymy ją także w roli żony Churchilla w „Czasie mroku”. Ale zapadają w pamięć i Bruno Ganz jako filmowy partner Clarkson, i Timothy Spall jako pan domu, i Cillian Murphy jako nerwowy bankier, i także rzadko ostatnio widywana Emily Mortimer w roli ciężarnej lesbijki. Co istotne, jest dobra chemia między tymi wszystkimi aktorami.
KW: Ale dla mnie Patricia Clarkson była jednak objawieniem i najjaśniejszym elementem filmu. Aktorka, kojarząca się raczej z wyrazistymi rolami drugoplanowymi tym razem gra… wyrazistą rolę drugoplanową, ale kradnie cały show. Jej relacja z tłamszonym mężem (granym też świetnie przez pamiętnego Hitlera z „Upadku”, czyli Bruna Ganza) to fajerwerki humoru…
PD: No i wbrew pozorom to postać Patricii Clarkson, a nie bohaterka Kristin Scott Thomas, zdaje się być tutaj kluczowa. April jest cyniczna i złośliwa w niemal każdym wyrzucanym z siebie zdaniu, ale tym samym też jako jedyna prezentuje zdrowy dystans do rzeczywistości. Wszyscy inni bohaterowie zatracają się w pogoni za pieniędzmi, karierą, ideologią – albo nawet macierzyństwem, jak dziewczyna grana przez Mortimer. Zatracają się tak mocno, że przestają dostrzegać potrzeby bliskich wokół. Jedyna April, choć z początku deklaruje, że niechybnie zostawi podstarzałego niemieckiego hipisa-aforystę, z którego publicznie drwi, nazywając nazistą (to oczywiście aluzja do roli Ganza w „Upadku”), pod koniec filmu mówi mu coś w ten deseń, że patrząc po innych zgromadzonych, to oni stanowią chyba najnormalniejszą parę. Czy reżyserka apeluje poprzez postać April, że droga do szczęścia leży w nietraktowaniu siebie i świata zbyt serio? Nie jestem do końca przekonany, ale podoba mi się też taka pozapolityczna interpretacja tego filmu.
KW: Też to odebrałem tak, że pozoru najbardziej niedobrana i zmęczona sobą para, jest jednocześnie parą najbardziej normalną ze wszystkich ukazanych w tym filmie… Co z jednej strony jest rzeczywiście kolejnym elementem satyry, ale może też być odbierane jako sympatyczna refleksja ogólna na temat starszych, zrzędliwych małżeństw…
PD: Widzę to też tak, że April i Gottfried na końcu okazują się jedynymi moralnymi zwycięzcami, bo przy całym swym ekscentryzmie i bezkompromisowych poglądach od początku mówią prawdę, choćby nie wiem jak bolesną, szyderczą, śmieszną i tak dalej. Natomiast pozostali bohaterowie zabrnęli w swych kłamstwach tak daleko, że dla każdego z nich ujawniona wreszcie prawda bynajmniej nie okazuje się wyzwoleńcza, wręcz przeciwnie – dalej nakręca spiralę hejtu. Słowem, dostajemy tu też poniekąd moralitet, choć przewrotny.
KW: A teraz spójrzmy może na nasze podwórko – widziałbyś taką farsę w realiach polskiej polityki, bądź generalnie szydery z elit, jakkolwiek je rozumiemy?
PD: Jak najbardziej. Widziałbym takie polskie „Party” jako mieszczański odpowiednik „Cichej nocy”, gdzie na wigilii lub z okazji innego święta spotykają się przy jednym stole Skompromitowany Lider KOD-u, Znany Aktor Z Poczuciem Wyższości, Prezenterka Z Telewizji Śniadaniowej Uważająca Się Za Autorytet i tym podobne figury. Znów, jak u Potter, dostałoby się głównie farbowanej lewicy, ale kto powiedział, że im się nie należy? Gdyby to fajnie rozpisać, rozciągnąć koncept „racji najmojszej” od Koterskiego na pełny metraż, mogłaby z tego wyjść niezła farsa, która dodaje także coś od siebie, a nie, jak „Ucho Prezesa”, jedynie powtarza po politykach.
