Informacja o polskiej premierze wydania DVD dobrego filmu to zawsze powód do radości. W opisywanym poniżej przypadku radość ustępuje goryczy, bo polski dystrybutor nie raczył udostępnić swojej zdobyczy kinom. Jak to możliwe, pytam, że film nagrodzony Złotym Globem i nominowany do Oscara, z plejadą gwiazd w obsadzie, nie ma w naszym kraju kinowej premiery?
Ja to ktoś inny
[Todd Haynes „I'm Not There” - recenzja]
Informacja o polskiej premierze wydania DVD dobrego filmu to zawsze powód do radości. W opisywanym poniżej przypadku radość ustępuje goryczy, bo polski dystrybutor nie raczył udostępnić swojej zdobyczy kinom. Jak to możliwe, pytam, że film nagrodzony Złotym Globem i nominowany do Oscara, z plejadą gwiazd w obsadzie, nie ma w naszym kraju kinowej premiery?
Todd Haynes
‹I'm Not There›
Mniejsza zresztą o nagrody i celebrytów w obsadzie. Polskich widzów pozbawiono możliwości oglądania na dużym ekranie filmu-zjawiska, filmu-wyjątku, który dzięki zaangażowaniu gwiazd niespodziewanie wychynął na powierzchnię mainstreamu. Teraz, kiedy można go wreszcie dostać na płycie, można się o tym przekonać samemu.
Punktem wyjścia dla „I′m Not There” Todda Haynesa jest zupełnie klasyczny gatunek filmowy, czyli film biograficzny. Pracownicy przemysłu filmowego od początku istnienia kinematografu wiedzieli, że nie ma tematu bardziej nośnego od historii życia znanej osobistości, która miała istotny wkład w historię tak czy inaczej pojętej cywilizacji. Filmy tego typu mają zapewnioną popularność, bo widzów przyciągają nazwiska nie tylko twórców, ale też postaci odtwarzanych przez aktorów. A postać Boba Dylana elektryzuje jak mało która. Mamy więc z pozoru do czynienia z biografią słynnego piosenkarza, ikony popkultury, proroka kontrkultury, bohatera mediów, twórcy, którego nienawidzi Woody Allen. Haynes jednak totalnie przenicował znany schemat. Głównego bohatera gra sześć osób, odpowiadających sześciu różnorodnym okresom twórczości Dylana: kopiowanie Woody′ego Guthriego, folkowe melorecytacje, otwarcie na rock ′n′ roll, okres przerwy po wypadku motocyklowym, fascynacja gospelem i okres późny, kiedy zaczął wyglądać jak stary kowboj. Każda z wymienionych sześciu postaci nosi inne imię (żadne nie brzmi Bob) i jest elementem centralnym osobnego wątku, z których każdy nakręcony jest w innym stylu: mamy tu czarno-biały paradokument, surrealistyczne wizje, elementy realizmu magicznego, ale i klasyczny dramat rodzinny. Wśród aktorów znaleźć można osoby tak fizycznie niepodobne do siebie jak biała Cate Blanchett i czarny chłopiec Marcus Carl Franklin. Jednak wszyscy i tak w zadziwiający sposób przypominają Dylana, a przynajmniej któreś z istniejących w popkulturze jego wyobrażeń.
W efekcie otrzymujemy grę konwencją naznaczoną sprzeciwem wobec wszelkiego rodzaju uproszczonego filmowego biografizmu, w ramach którego przedstawia się postacie jednowymiarowe moralnie i światopoglądowo, o jasno wyznaczonych zadaniach i konsekwentnie dążące ku ich wypełnieniu. W „I′m Not There” konsekwencja objawia się tylko w wierności twierdzeniu, że nie można poznać całej prawdy na temat jednego człowieka. Widz znający biografię Dylana nie dowie się z tego filmu niczego nowego. Jednak przecież ostrzegano nas; na okładce płyty widnieją słowa samego gitarzysty: „Jedyne, co potrafię, to być sobą. A mam wiele twarzy”.
W filmie cytuje się również Arthura Rimbauda: „Niesłusznie jest mówić: Ja myślę. Należałoby powiedzieć: Mnie myślą. (…) Ja to ktoś inny”. Nie przypadkiem też jedno z wcieleń Dylana nosi tu imię francuskiego poety. Film, jak się okazuje, nie jest portretem twórcy, a raczej przeglądem masek, które na przestrzeni 40 lat przybierał na spotkaniach z publicznością – przy czym publicznością był tu każdy: uczestnik koncertu, dziennikarz, menedżer, żona. Każda z nich, wynik interakcji twórcy i oczekiwań odbiorców, urasta do symbolu niosącego uniwersalne wartości. Przebrania na początku filmu wymienia Narrator (Kris Kristofferson, skądinąd również bard z gitarą): poeta (Ben Whishaw), prorok (Christian Bale), wyrzutek (Richard Gere), podróbka (Franklin), gwiazda elektryczności (Heath Ledger). Łącznikiem między nimi jest głośna rola Cate Blanchett, portretującej tu Dylana w okresie kontaktów z Fabryką Warhola i psychodelią. Efekt ostateczny to nie portret człowieka, ale raczej zjawiska będącego częścią czasów, w których występowało. Osoby, które oczekiwały filmowej laurki, będą zawiedzione. Żadne z wcieleń człowieka z gitarą nie wzbudza sympatii. Dylan staje się medium – parafrazując Rimbauda i tytuł filmu – jego samego nie ma, ale jest wszystkim innym. Każdy znajdzie sobie ta prawdę, która mu odpowiada.
Problemem filmu jest, niestety, nieczytelność pewnych znaczeń. Mniejsza o to, że jest trudny w odbiorze ze względu na brak linearnej struktury, wielość wątków niezwiązanych ze sobą fabularnie, trudności w połapaniu się w chronologii zdarzeń – widzowi zahartowanemu po „Pulp Fiction” to niestraszne. Gorzej, że film bez znajomości (i to niekoniecznie pobieżnej) biografii Dylana może być niezrozumiały. W tym sensie dzieło Haynesa wpada w koleiny kina fanowskiego. Fanom Dylana film można polecić również ze względu na dużą ilość pojawiających się w toku fabuły interesujących coverów mistrza. Moim ulubionym stało się fenomenalne wykonanie mniej znanego utworu „Going to Acapulco” w interpretacji Jima Jamesa i zespołu Calexico.
Film, zaczynający się napisem „Inspirowane wieloma żywotami Boba Dylana”, kończy się jedynym w ciągu dwóch godzin seansu ujęciem dokumentalnym, przedstawiającym samego piosenkarza. Stoi na scenie i gra na harmonijce. Obejrzeliśmy film na jego temat, ale o nim samym nie wiemy więcej niż na początku. Nie w tym rzecz jednak – muzyka Dylana to jeden z najistotniejszych elementów dzisiejszej popkultury, a także kawal historii XX wieku. Dziś każdy może sobie nucić „The times, they are a-changin’”, ale za tymi słowami często kryje się kompletna pustka. „I′m Not There” można uznać za ambitną próbę przypomnienia znaczenia słów. Dla fanów Dylana będzie to pozycja obowiązkowa, dla każdego innego rzecz godna polecenia.
