Sądząc ze „Zjadacza kości”, twórcy z początku XXI wieku uważali, że sensowne pomysły na horrory już się wyczerpały i trzeba kleić fabułę z wiórków kokosowych i szklanych paciorków.
Niedożywiony szkielet
[Jim Wynorski „Zjadacz kości” - recenzja]
Sądząc ze „Zjadacza kości”, twórcy z początku XXI wieku uważali, że sensowne pomysły na horrory już się wyczerpały i trzeba kleić fabułę z wiórków kokosowych i szklanych paciorków.
Jim Wynorski
‹Zjadacz kości›
Jim Wynorski to dość specyficzny reżyser. Rozpoczął karierę w latach 80., kręcąc przeurocze, zauważalnie kiczowate film klasy B (formalnie to chyba nawet niższej), posiadające wiele wdzięku i sporą dawkę humoru. Spośród z nich z pewnością warto wymienić – puszczone zresztą swego czasu w Polsce do dystrybucji na kasetach VHS – „Roboty śmierci”, „Łowcę śmierci 2”, „Nie z tej ziemi” czy „Powrót potwora z bagien”. Po czym – już w latach 90. – zszedł na kręcenie zupełnych ogonów, będących drugimi, trzecimi bądź nawet czwartymi częściami podrzędnych cykli horrorów czy erotyków, w XXI wieku osiągając dno kariery. Na którym spoczął, przez kolejne lata dostarczając niekoniecznie złaknionym jego produktów widzom knoty pokroju „Wiedźm z Blair” (i jej czterech kontynuacji; o pierwszym filmie z serii
można poczytać tutaj), „Raptora”, „Masakry cheerleaderek”, „Sideł śmierci”, „Klątwy Komodo” (wraz z kontynuacją), „The Witches of Breastwick” (też z kontynuacją), „Domu na lubieżnym wzgórzu”, „Miasta ponętnych żon”
1), „Vampires in Vegas”, „Krwiożerczych pająków” czy „Piraniokondy”.
Od czasu do czasu w kręconym przez Wynorskiego nawozie błyskają jednak może nie tyle perły, co produkty zbliżone do regularnych filmów (słowo klucz: zbliżone). Owszem, ich fabuła nadal jest oparta na piramidalnie bzdurnych założeniach, ale aktorzy dobrze się na planie między sobą dogadują, tempo akcji ani na chwilę nie słabnie, całości towarzyszy przyjemna, skoczna muzyka, a jak szybko zamykać oczy w chwili pojawiania się na ekranie efektów komputerowych, to nawet można zaczerpnąć z seansu odrobinkę przyjemności. Co w przypadku tworów wychodzących spod ręki wyrobników żyjących z klepania kinematograficznej tandety jest zjawiskiem nie do pogardzenia.
Jednym z takich filmów jest
recenzowany przeze mnie kiedyś „Bunt maszyn”, nakręcony w 2006 roku. Innym – jego młodszy o rok towarzysz, noszący miano „Zjadacza kości”. I o nim będzie teraz mowa.
Pozornie zaczyn fabuły ma sens. Mający polityczne powiązania inwestor postanawia wybudować ośrodek wypoczynkowy na pustkowiu, na którym znajdowało się ongiś indiańskie pole grzebalne. Indianie co prawda organizują regularne pikiety, ale inwestor nic sobie z nich nie robi, mając w kieszeni tak lokalne władze, jak i policję. A gdy robotnicy trafiają tu i tam na ludzkie szczątki (oraz pióra z pióropuszy, niby tkwiące w ziemi od dekad, ale ewidentnie świeżo wyrwane z tyłka jakiemuś ptakowi), każe im po prostu zakopywać je w innym miejscu, w ramach osłody zapowiadając podwojenie pensji. Pewnego razu szczątki nie dają się jednak przenieść – po wyjęciu tkwiącego w nich „kościanego tomahawku” (to po prostu kij z dowiązaną połówką żuchwy jakiegoś większego zwierzęcia, wyglądający jak kij hokejowy) same zbierają się do kupy i wstają jako morderczy szkielet.
Tu robi się już średnio ciekawie, bo szkielet – z grubsza ludzki, ale większy, z czymś na kształt poroża oraz z kośćmi przepaski biodrowej, bo czemu nie – jest fatalnie animowany i dysponuje kuriozalnym repertuarem morderczych zdolności. Na przykład potrafi zionąć (z nieistniejących płuc) zielonym dymem, rozbijającym ofiarę w fontannę krwistej mgiełki, albo siec pazurem, po którym ofiara rozpada się w szary pył. Taki sam efekt ma zresztą użycie przezeń zardzewiałej szablo-maczety. I gdy szkielet rusza sobie kolekcjonować kości sześciu renegatów, którzy dwieście lat temu powołali go do życia, co pozwoli mu zyskać moc niemal boską, do miasteczka przyjeżdża córka szeryfa. W tym momencie fabuła ostatecznie się stabilizuje.
Córka szeryfa odnawia romans z dawnym kumplem, obecnie jeżdżącym na pomocy drogowej. Szeryf udaje, że panuje nad sytuacją, mimo że znikają kolejni ludzie – zarówno ci z budowy, jak i na przykład ekipa archeologów. Inwestor dyscyplinuje budowlańców, szeryfa oraz lokalną przedstawicielkę władzy. Wódz indiański szykuje się do konfrontacji, choć jego autorytet notorycznie jest podkopywany przez gorącogłowego młodego, uważającego, że szkielet robi świetną robotę wykańczając białych. Szkielet zaś zdobywa kolejne kości i rośnie, ożywiając wkrótce do kompletu szkieletowego konia. Kieszonkowego, bo w razie czego może go… eee… znikać czy też w siebie wchłaniać. W przypadku konia spec od efektów jednak się poddał i po prostu na rzeczywistego konia nałożył białą mgłę, w której coś tam z końskich kości od czasu do czasu przebłyskuje. Co prawda dzięki temu niekiedy koń wydaje się mieć grube, niedźwiedzie łapy, ale co tam. Głowę ma w miarę końską, odgłos kopytami właściwy, więc wszystko jest ok.
Reszta akcji koncentruje się na wyścigu z czasem – czy szkielet zdąży zdobyć ostatnią kość przed bliskim zaćmieniem słońca, czy może jednak ludzie zdołają go zneutralizować nieszczęsnym „tomahawkiem”. Który nie do końca wiadomo, gdzie się podział.
Ogólnie więc dzieje się sporo, choć jest to rodzaj fabuły, przy obcowaniu z którą komórki w mózgu mrą milionami. „Zjadacza kości” polecam więc wyłącznie zatwardziałym fanom filmowej tandety, ale zapewne nie zbrzydzi on również tych, którzy wymagają od rozrywki po prostu zajmującej oczy akcji, kraszonej zauważalną liczbą trupów oraz wzbogaconej miłą dla oka obsadą. Bo pod tym względem film jak najbardziej spełnia pokładane w nim oczekiwania.
I tak się tylko zastanawiam, czy nazwa firmy robiącej efekty komputerowe – Digital Slaves VFX – nie miała dawać widzom czegoś do myślenia…

1) – W przypadku polskich tytułów znika gra słów widoczna w oryginałach. „Dom na lubieżnym wzgórzu” to w istocie „House on Hooter Hill”, czyli erotyczny wariant „House on Haunted Hill”, znanego u nas jako „Dom na przeklętym wzgórzu”. Z kolei „Miasto ponętnych żon” to „The Breastford Wives”, czyli erotyczna wersja „Stepford Wives” – „Żon ze Stepford”.