W sumie szkoda, że „Niezwykłe przygody Adeli Blanc-Sec” Luca Bessona nie weszły do naszych kin, bo oglądanie pterodaktyla na małym ekranie przypomina lizanie lodów przez sklepową witrynę.
Eklektyczna Adela
[Luc Besson „Niezwykłe przygody Adeli Blanc-Sec” - recenzja]
W sumie szkoda, że „Niezwykłe przygody Adeli Blanc-Sec” Luca Bessona nie weszły do naszych kin, bo oglądanie pterodaktyla na małym ekranie przypomina lizanie lodów przez sklepową witrynę.
Luc Besson
‹Niezwykłe przygody Adeli Blanc-Sec›
To, co ujmowało urokiem w przypadku „Amelii” – czyli lekko szurnięte postaci, nieco odrealniona rzeczywistość, bogata scenografia i nieco namolny, ale wprowadzający do historii wiele ciepła narrator – w kolejnych nakręconych wedle tej recepty filmach już nie zachwyca tak bardzo. Z jednej strony – ponieważ uleciała gdzieś świeżość pomysłu. Z drugiej – bo do pełnego wykorzystania tych elementów trzeba prawdziwego poety, jak na przykład Jeuneta. Co – tak swoja drogą – też nie zawsze stanowi gwarancję sukcesu, jak uczy przypadek „Bazyla. Człowieka z kulą w głowie”.
Jedną z osób, które naiwnie myślały, że śpiewająco sobie poradzą ze wspomnianą konwencją, był tytan francuskiego kina rozrywkowego, Luc Besson. Uznał, że wystarczy wrzucić akcję we wciąż popularną nad Sekwaną końcówkę belle époque, dodać do tego akcenty Indiany Jonesa wzmocnione wątkiem fantastycznym, czyli w głównej mierze owym pterodaktylem, a całość okrasić typowym francuskim humorem, zauważalnie zaprawionym nieznośnie przerysowaną satyrą i slapstickiem. No i nie wyszło, bo w efekcie „Niezwykłe przygody Adeli Blanc-Sec” trochę przypominają malowanego w tęczowe kolory słonia próbującego niepostrzeżenie przemknąć się przez gęsto zastawiony skład wyjątkowo drogiej porcelany. Trzeba jednak przyznać, że w czasie seansu aż się chce zakrzyknąć słowami pewnego znanego Greka: „Jaka piękna katastrofa!”
W Paryżu końca 1911 roku, z przechowywanego w muzealnej gablocie skamieniałego jaja wykluwa się duży, dorosły pterodaktyl i ulatuje w świat, na dzień dobry atakując jadącego samochodem prefekta i wrzucając jego auto do Sekwany. Kroi się niewąski skandal, bo razem z prefektem, działającym w różnych chrześcijańskich organizacjach, ginie tancerka kabaretowej rewii, zgarnięta praktycznie prosto ze sceny i odziana w strój daleki od przyzwoitego. W związku z tym do stolicy zostaje ściągnięty renomowany łowca dzikich zwierząt, zaś sędziwy profesor, który formalnie ożywił pterodaktyla i u którego w mieszkaniu akurat natknięto się na zwierza (który momentalnie dostał szału na widok jedzonego przez jednego z policjantów jajka i nawiał), w trymiga zostaje odesłany do więzienia i skazany na gilotynę.
W tym momencie na scenę wchodzi Adela – rzutka, energiczna panna rozjeżdżająca się po całym świecie i szukająca starożytnych artefaktów systemem Indiany Jonesa (bezczelność, pogarda dla śmierci i rabunek z uśmiechem na ustach), a następnie opisująca przeżyte przygody w awanturniczych bestsellerach. Z kolejnej z wypraw, tym razem do Egiptu, przywozi do domu mumię lekarza jednego z faraonów, mając nadzieję, że uda się ją ożywić i uzyskać pomoc w ocaleniu robiącej od pięciu lat za warzywo siostry. I tu się wszystko nagle sypie – tak w przypadku planów Adeli, jak i fabuły – bowiem do ożywienia mumii niezbędny jest wsadzony do ciupy profesor. A wyciągnąć go stamtąd nie będzie łatwo.
Jest 35. minuta. Intryga, która w końcu zaczęła się klarować – bo jak dotąd pterodaktyl latał sobie bez ładu i składu, Adela włamywała się do grobowca, a młody, sympatyczny asystent z ogrodu botanicznego, posiadający swojsko brzmiące nazwisko Zborowski (ale przy tym rosyjskie imię, raz czytane jako Andrej, a raz jako Andreż), zbierał się w sobie, by walczyć o wdzięki Adeli – zwyczajnie zalicza nokaut. Profesor gnije w więzieniu, Adela raz za razem próbuje go uwolnić, zaś tępy policjant w towarzystwie łowcy bezskutecznie szuka pterodaktyla, teoretycznie podjadającego gdzieś owce. I tak przez następne pół godziny. Później na szczęście akcja dostaje od scenarzysty mentalnego Red Bulla i zaczynają się na ekranie dziać rzeczy tyleż dziwne, co szalone. Nie są one jednak w stanie w stanie naprawić szkód wyrządzonych przez półgodzinną nudę.
A wszystko dlatego, że zostawiony przez te pół godziny samemu sobie widz, niezdolny jakoś mocniej przywiązać się do którejkolwiek z postaci (mająca skłonności do trajkotania Adela zachowuje się niekiedy na krawędzi chamstwa, policja i oficjele są groteskowo przerysowani, a jedyne cieplejsze postaci Zborowskiego i jego mentora są zupełnie zbędnym z punktu widzenia fabuły dodatkiem), zaczyna rozbierać na czynniki pierwsze fabułę i na przykład zastanawiać się, jak można było ożywić coś, co w sumie było już kamieniem? Albo jakim cudem pterodaktyl wykluł się od razu w formie dorosłej (już słyszę te głosy, że przecież miał wiele milionów lat, żeby odpowiednio dojrzeć w tym jaju)? Ewentualnie – ale to już w dalszej części fabuły – dlaczego Adela, kobieta ponoć niezwykle bystra, próbuje karmić wielkie, mięsożerne ptaszysko ziarnami prosa? Sprawy nie polepszają notoryczne sceny z latającym nisko nad miastem pterodaktylem – absolutnie nikt z mieszkańców go nie zauważa, a już w szczególności policja czy prezydencka ochrona. No i ten fekalny humor…
Co gorsza, im bliżej końca, tym bardziej narasta wrażenie, że twórcy ździebko przesadzili z doprawianiem fabularnej zupy. Fizyk jądrowy? Serio? W starożytnym Egipcie? No i „Titanic”? Czy to jakaś zapowiedź części drugiej? To, co miało być błyskotliwą grą z historią, przekształca się w finale w kompletnie pokiełbaszony miszmasz bez ładu i składu, taki wór, do którego szło już dosłownie wszystko, co tylko komu z ekipy jeszcze do głowy przyszło.
Być może właśnie to przedobrzenie w grotesce, nierównomierne rozłożenie napięcia i z jednej strony przepych w scenografii, a z drugiej jednak stworzenie tekturowego świata, spowodowały, że film poległ we francuskich kinach, zwracając ledwie połowę poniesionych na jego produkcję kosztów. Jednak nawet mimo to, a także mimo wrażenia puszczonego na żywioł eklektyzmu – „Niezwykłe przygody Adeli Blanc-Sec” ogląda się miło. Co ciekawsze – można po seansie nabrać ochoty na powtórkę z rozrywki dla samego tylko drugiego planu, który jest zrobiony z zaskakującym pietyzmem i dbałością o detal. Co prawda podziwianie tego wszystkiego na małym, domowym ekranie zakrawa na zwyczajne barbarzyństwo, ale cóż, nasi dystrybutorzy jak zwykle wiedzieli lepiej, co puścić do kin, a co zaserwować wyłącznie na DVD…
