Charczący, demoniczny nazista w dzisiejszej Ameryce, nękający weterana z Iraku – „Nienasycony” pokazuje, że nawet tak zwariowany pomysł może być utopiony w sztampie.
Czas na nazistowskie jasełka
[Joel Schumacher „Nienasycony” - recenzja]
Charczący, demoniczny nazista w dzisiejszej Ameryce, nękający weterana z Iraku – „Nienasycony” pokazuje, że nawet tak zwariowany pomysł może być utopiony w sztampie.
Joel Schumacher
‹Nienasycony›
EKSTRAKT: | 40% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Nienasycony |
Tytuł oryginalny | Town Creek |
Reżyseria | Joel Schumacher |
Zdjęcia | Darko Suvak |
Scenariusz | David Kajganich |
Obsada | Henry Cavill, Dominic Purcell, Emma Booth, Michael Fassbender, Rainer Winkelvoss, László Mátray, Joy McBrinn, Shea Whigham |
Muzyka | David Buckley |
Rok produkcji | 2009 |
Kraj produkcji | USA |
Czas trwania | 90 min |
Gatunek | groza / horror, thriller |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Mimo wszystko to zaskakujące, że tak nośny temat, jak nazistowskie eksperymenty okultystyczne, jest tak rzadko poruszany w horrorze. Ileż można w czymś takim upchnąć stworów spoza naszego wymiaru, ileż interwencji nordyckich bogów czy żądnych krwi upiorów sprzed tysiącleci. Ileż ofiar mogłoby zostać złożonych na ołtarzach, a choćby i w obozach koncentracyjnych. No ale tak, to prawda – ciągle nieładnie jest napomykać, że naziści to Niemcy i temat trzeba ostrożnie ruszać długim, giętkim kijem, bo a nuż wciągnięcie w fabułę w celach odmiennych niż martyrologiczne Holocaustu czy innych zjawisk „życia codziennego” tuż przedwojennej i okupacyjnej Europy zostanie odebrane jako zamach na świętość spoczywania w spokoju milionów ofiar wojennej zawieruchy. A nawet gdy się ominie rafy różnych protestów i moralnie wątpliwych zapożyczeń wizerunkowych – zawsze zostaje problem wyszarpnięcia z wytwórni odpowiedniego budżetu oraz znalezienia łebskiego scenarzysty i zręcznego reżysera.
W przypadku „Nienasyconego”, horroru właśnie o nazistowskim okultyzmie, z całą jaskrawością zawiodły te dwa ostatnie elementy. Owszem, akcja filmu sprytnie – i to jednym ruchem – została przeniesiona do USA dzisiejszej doby, co powinno zjednać od razu widownię amerykańską i zapewnić produkcji sukces finansowy (dla pewności dorzucono do kompletu weterana z Iraku), udało się też zrobić ciekawe zawiązanie całej historii, ale chwilę później wszystko robi skok na główkę do sadzawki zarośniętej sztampą i zarybionej wątpliwymi pomysłami. I nie wiadomo, czy większa w tym wina kiepskiego scenarzysty (miał już na koncie lichą „Inwazję” z 2007 roku), czy może reżyserującego ten obraz Joela Schumachera, raz kręcącego filmy niemal doskonałe („Upadek”, „Straceni chłopcy”), a kiedy indziej gnioty przeokropne („Batman i Robin”).
Jak już nadmieniłem – początek, nawet jeśli dość biedny (taśma wyprana z kolorów, reszta – od gry po scenografię – co najmniej ostrożna), obiecuje całkiem sporo. Oto w roku 1936 do Ameryki przybywa nazista, obowiązkowo odziany w długi, czarny skórzany płaszcz, i znalazłszy w stodole wmurowany w fundamenty runiczny głaz z wydzierganą w centrum swastyką ożywia córce gospodarzy martwego gołąbka. Na chwilę. Oczywiście ponieważ jest to film amerykański, ku zgrozie zaoceanicznych rodaków zły, ZŁY przybysz natychmiast mówi, że będzie od dziewczynki pobierał regularnie krew, żeby udoskonalać metodę ożywiania zmarłych istot.
W tym momencie akcja przepełza w dzień dzisiejszy, dając nura do wspomnianej sadzawki i pogrążając się w niej po ostatni zwój taśmy. Na pierwszy plan wysuwa się sztampa charakterystyczna dla obecnego kina „akcji”. Jest dużo wrzasków, wszyscy się miotają, kamera tańczy tak, że trudno się zorientować, na co się patrzy, i wykluwający się mroczny klimat z mety szlag trafia. A zaraz potem na scenę wchodzi nieudolna, łopatologiczna psychologia postaci, nie potrafiąca wykrzesać ni jednego cieplejszego uczucia wobec którejkolwiek z plastikowych, rżniętych z hollywoodzkiej tektury postaci.
Najpierw poznajemy rzutkiego, fachowego sanitariusza, granego przez Henry’ego Kal-Ela… to jest Cavilla. Potem widzimy jego zniedołężniałego ojca, który od razu, bez żadnych wstępów, informuje widza (niby w formie wyrzutu czynionego synowi), że drugi z jego potomków był w Iraku i gdy po powrocie poszedł na ryby nad tytułowy strumień – wsiąkł. Oczywiście na oczach brata, by ten mógł zadręczać się wyrzutami sumienia. Intryga jest już zadzierzgnięta konopnym sznurem, więc chwilkę później – znaczy się po zmroku – ów zaginiony weteran pojawia się w „mieszkaniu” sanitariusza, czyli w stojącej obok domu ojca, przemienionej w rozsypujący się chlew przyczepie campingowej, i każe wziąć strzelby, dużo amunicji i iść z nim w las. Tam zaś – już za dnia – bracia trafiają na farmę otoczoną ogrodzeniem zapaćkanym jakimiś znakami i wówczas okazuje się, że mają dokonać szturmu na starsze małżeństwo z dwójką dorosłych dzieci. Bo trza się mścić za dziergi na plecach weterana. W końcu to poważna sprawa, takie dziergi. Człowiek niby może z nimi żyć, ale co to za życie, prawda?
Dalej jest po prostu… no, jasełkowo. Wywiązuje się walka, z piwniczki wydostaje się – w sposób notabene krańcowo idiotyczny – nazista, co to tylko charczeć potrafi (do czasu, bo w dwóch trzecich filmu zaczyna nawijać głosem nieledwie aksamitnym), a bracia grzęzną w chałupie. Złe do chałupy nie wlezie, bo na drzwiach i oknach napaciane są „runy”, jego zwierzęce czy ludzkie sługi wejść niby mogą (i nawet roznieść chatę), ale chyba jedynie z litości robią to z rzadka, a osaczeni bohaterowie łączą siły z gospodarzami i liczą na przychylność widzów, którzy gładko powinni łyknąć te banialuki.
Z tym łykaniem jest jednak ciężko. Swoją drogą równie ciężko, jak z takim opisaniem sprawy, żeby zanadto nie spoilerować. Ale po kolei. Skoro runy na drzwiach i oknach działają równie dobrze odstraszająco, jak papierowe zaklęcia w chińskich filmach ze skaczącymi wampirami, to czemu bohaterowie nie narzucą na siebie znaczonych runami szmat? Bo wtedy film trwałby pół godziny zamiast półtorej? Dlaczego nikt nie myśli o choćby uszkodzeniu kamienia ze stodoły? Dlaczego nie wszystkie sługi są bezrozumne i posłuszne swemu władcy? Przecież to stawia całą koncepcję ożywiania zmarłych na głowie? Po cholerę naparzać się z nieumarłym na pięści? No i jakim sposobem nikt się dotąd nie zainteresował farmą z mazianymi krwią na płocie symbolami, która to farma na dokładkę cuchnie na grube kilometry ludzką krwią? Głupota siedzi na głupocie, nie pozwalając nawet przez chwilę brać na serio tego, co się dzieje na ekranie. A same charkoty i jakieś podejrzane płyny udające krew nie wystarczą, żeby zagryzać ze strachu paznokcie czy poczuć się zagrożonym mocno abstrakcyjnym spiskiem nazistowskich kapłanów mroku.
Bajeczkę można więc obejrzeć do kolacji, i to kątem oka, bo na wiele więcej nie zasługuje.
