Szklana pułapka 4.0
(Live Free or Die Hard)
Len Wiseman
‹Szklana pułapka 4.0›

WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Szklana pułapka 4.0 |
Tytuł oryginalny | Live Free or Die Hard |
Dystrybutor | CinePix |
Data premiery | 6 lipca 2007 |
Reżyseria | Len Wiseman |
Zdjęcia | Simon Duggan |
Scenariusz | Mark Bomback |
Obsada | Bruce Willis, Justin Long, Maggie Q, Cyril Raffaelli, Timothy Olyphant, Mary Elizabeth Winstead, Kevin Smith, Jonathan Sadowski, Cliff Curtis, Zeljko Ivanek, Jake McDorman, Nadine Ellis |
Muzyka | Marco Beltrami |
Rok produkcji | 2006 |
Kraj produkcji | USA |
Cykl | Szklana pułapka |
Czas trwania | 100 min |
WWW | Strona |
Gatunek | sensacja |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Opis dystrybutora
Internetowi superhakerzy umieszczają na swoim blogu plan zniszczenia naszej cywilizacji. Podchwytuje go bezwzględny złoczyńca, który postanawia wprowadzić go w czyn w ciągu trzech dni, doprowadzając tym samym do zagłady naszego świata. John McClane wkracza do akcji!
Teksty w Esensji
Filmy – Recenzje

Filmy – Publicystyka

Utwory powiązane
Ufff… Udało się: nowa „Szklana pułapka” jest w kinach i nie jest żenująca. Bez ironii klasyfikuje to jako sukces. Moje uczucia do pierwszej części i postaci McClane’a lokuję na skali zawartej pomiędzy adoracją a wiernopoddaństwem. Uważam film McTiernana za arcydzieło gatunku, a oglądanie zalecam nie tylko chłopcom i nie tylko w święta. To właśnie ironii „Szklana pułapka” zawdzięcza swój sukces – tyle, że jak w filmach z Bogartem – Marlowem, odznaczała ona bohatera i jego stosunek do świata, a nie sam świat. Przy czwórce fan McClane’a ma taki wybór: podejdzie do filmu na poważnie i zirytuje się akcją totalną albo potraktuje go ironicznie. Do tego drugiego potrzeba zaledwie odrobiny dobrej woli – reżyser daje nam w zasadzie wszelkie powody – czwarty raz dokładnie powtarza schemat akcji, podkręcając tylko wszystkie gałki na total – wszak stawką jest (niespodzianka) kontrola nad światem. Pełno tu cytatów z jedynki i minigierek, które potwierdzają, że film Lena Wisemana to w rzeczywistości gra w „Szklaną pułapkę”. Śrubowaniu akcji towarzyszy podkręcenie niemal boskiego statusu McClane’a. Sama postać już jakby nie zmieściła się pomiędzy wybuchami, a to, co zostało, w magiczny sposób wspiera przypadek, który odwala całą brudną robotę. John całkowicie niemal na nim polega, jakby już podpisał kontrakt na kolejne dwie części i wiedział, że nie może umrzeć. Dokonuje tu cudów, których nie powstydziłby się Wolverine. Niemniej, jako stylowa kontynuacja, to ciągle sporo radochy. Jupikajej i do przodu, John.
Największe pozytywne zaskoczenie sezonu. Spodziewałem się porażki, a dostałem tęsknie wyczekiwanego actionera w staroszkolnym stylu. Miłośnicy serii nie powinni być zawiedzeni – jeśli McClane używa tu laptopa, to tylko po to, by przywalić nim komuś w łeb. A robi to równie często, co sypie swoimi firmowymi odzywkami („kiedy ostatnim razem widziałem twoją dziewczynę, leżała na dnie szybu windy z SUV-em w dupie”), więc zabawa jest przednia. W drugiej połowie twórcy co prawda trochę za bardzo się zapędzili w totalnie ekstremalną rozwałkę, ale to i tak pierwszy od dawien dawna film akcji, w którym CGI nie dominują nad genialną robotą kaskaderów. Świetnie się też spisała cała obsada, jednak co tu dużo ukrywać – czwarta odsłona „Die Hard” to przede wszystkim kapitalny „one man show” Willisa – klasycznego i autoironicznego zarazem. Jupikajej madafaka!
Szkoda, że Len Wiseman nie uwierzył do końca w charyzmę Willisa i zerwał z thrillerem na (pół)serio, serwując widowni nieprawdopodobny finał w stylu pasującym raczej do własnego „Underworld” lub zrealizowanych z przymrużeniem oka „Prawdziwych kłamstw”. Sekwencja z McClane’em ujeżdżającym na oklep odrzutowiec bojowy boleśnie wytrąciła mnie z błogości obcowania z – jak to pięknie ujął Piotr D. – „staroszkolnym stylem” kina akcji. Ale i tak BARDZO pozytywna niespodzianka. Bruce Willis bryluje w roli McClane’a, sypiąc z rękawa one-linerami (ten najlepszy, z SUV-em w wiadomym miejscu, przywołał już kolega tetryk), puszczając nieustanie oko do widza i świetnie dopełniając się – jako autoironiczny zgred z innej epoki – z młodym hakerem, dzieckiem ery komputerów i internetu. Robi wrażenie zrealizowana z rozmachem wizja ataku technoterrorystów na USA. I choć „przegięcia” w końcówce irytują, to i tak jeden z lepszych actionerów w ostatnim czasie. Wcale nie obrażę się na „piątkę”.
WO – Wojciech Orliński [8]
Moja inteligencja musi być chyba bardzo arogancka i zadufana w sobie, bo jakoś nie może jej obrazić odrobina kina akcji. Bawiłem się znakomicie, choć ocenę lekko obniżam za przesadzoną już sekwencję z samolotem – tu już zamiast odczuwać napięcie, myślałem raczej „i co k… jeszcze”. Nie zgadzam się z kolegami tetrykami, że to „one man show” – Bruce oczywiście dominuje, ale postacie drugoplanowe stworzyły zapadające w pamięć kreacje, jak antypatyczny superhaker grany przez Kevina Smitha czy towarzyszący Bruce’owi znerwicowany astmatyk. Czarne charaktery też niezłe. W sumie mamy film zdecydowanie wart biletu do kina (współczuję jumaczom oglądającym go na komputerze).
KS – Kamila Sławińska [8]
Fantastycznie wartka i pozbawiona logiki akcja, fantastycznie nieprawdopodobne akrobacje i pościgi, fantastyczne zdjęcia, montaż i efekty, fantastycznie autoironiczny Bruce Willis — wszystko fantastyczne, no i dzieje się w takim tempie, że nie ma ani sekundy czasu na wyszukiwanie logicznych dziur w scenariuszu. Słowem, idealny film rozrywkowy. Tylko ten młodziak komputerowy tak ni przypiął, ni przyłatał: w końcu wiadomo, że John McClane wywołałby, przeprowadził i wygrał III wojnę światową bez niczyjej pomocy, gdyby trzeba było. Za to pomysł obsadzenia Kevina Smitha w roli komputerowego guru, mieszkającego w piwnicy u mamusi, jest absolutnie za wszystkie pieniądze i jak dla mnie rekompensuje wszystkie niedociągnięcia, jakich można dopatrzyć się w tej świetnej, bezwstydnie komercyjnej i pod każdym względem fachowej robocie. Dla takiej frajdy można bez bólu odżałować śmierć pewnej ilości szarych komórek, które — jak to zwykle bywa przy oglądaniu takich produkcji — zdychać będą tysiącami.
Przygody analogowego Johna w cybernetycznym świecie to kawał dobrego kina. Świetnie wypada Willis, który wyraźnie zachowuje się, jak tatuś w stosunku do całej tej skomputeryzowanej ferajny. Jest zgryźliwy, ale i wyrozumiały. A przy tym nie stracił swej anarchizującej natury. Wybawienie przynosi John ciągle przez zniszczenie. Szkoda, że tym razem nie postarano się o to, żeby McClane miał prawdziwego przeciwnika po drugiej stronie. Mniej też w tym filmie kryminalnych zasłon, wszystko jest jakby bardziej oczywiste. I napięcie w środkowej części filmu jakby siada. No, ale John McClane w interpretacji Bruce’a Wiilisa to wciąż jedna z niewielu postaci, która pasuje do marzeń Chandlera piszącego, że „gdyby było pod dostatkiem takich ludzi jak on, świat byłby miejscem, w którym można by żyć bezpiecznie, a zarazem miejscem dość ciekawym, aby żyć w nim było warto.”
MW – Michał Walkiewicz [8]
Paradoks kina akcji: co za piękny syf! W nowej „Pułapce” wszystko jest „totalne” i „skończone”. Plan złoczyńców przytłacza rozmiarami, Bruce z podtatusiałego pijaczyny, jakim był w trzeciej części, zmienia się w prawie nieśmiertelnego madafakę, demolkę zaś doprowadzono do granic prawdopodobieństwa. Transfer McClane’a w czasy Internetu i cyberterrorystów przebiegł pomyślnie, na ekranie rozwija się konflikt tradycji z nowoczesnością. Na poziomie fabuły widzimy niemożność adaptacji bohatera do stechnicyzowanego społeczeństwa. Na poziomie zewnątrztekstowym obserwujemy obronę serii przed modnymi dziś metafilmowymi konwencjami. Dobra nasza, że to McClane rozdaje wciąż karty. Pyta (cyt. z pamięci): „Wiesz, dlaczego to ja ciągle kopię tyłki złym facetom? Po prostu nie ma nikogo, kto zrobiłby to za mnie”. W tym autopromocyjnym stwierdzeniu nie ma cienia przesady. Postać grana przez Willisa jest gwarancją fabuły w 100% serio, ale funkcjonuje też na zasadzie deus ex machina. To dlatego dobrze wymierzony but rozwiązuje w tym filmie więcej problemów niż wyczyny młodziutkiego hakera. I z tego samego powodu nie opuszcza nas cudowne przeświadczenie, że nawet gdyby bandziory dowodziły akcją z kosmosu, Bruce w końcu odebrałby krótkofalówkę na Przylądku Canaveral.
KW – Konrad Wągrowski [7]
Przyznam, że jestem wielkim miłośnikiem pierwszego „Die Hard”, które jest nie tylko wzorcowym kinem akcji, ale – wbrew pozorom – dość dobrze broni się od strony logiki (brawa dla scenarzystów za sensowne uzasadnienie w jaki sposób jeden człowiek może pokonać grupę świetnie wyposażonych terrorystów). Druga część poszła już w kierunku widowiskowości ze szkodą dla prawdopodobieństwa (ach, ta walka na skrzydle samolotu), ale zmianę konwencji łyknąłem i bawiłem się nadal dobrze. Część czwarta wyrasta właśnie z konwencji dwójki, tylko jeszcze bardziej, więc jakiekolwiek rozpatrywanie logiczne sensu nie ma – trzeba łykać wszystko i dobrze się bawić. A z tym nie ma problemów, bo nie tak bardzo przecież doświadczony reżyser wykazuje zadziwiającą biegłość w utrzymaniu doskonałego tempa od samego początku do samego końca filmu. Sprawdzają się też doskonale Timothy Olyphant, a także jak najbardziej Justin Long, no i nic do zarzucenia łysemu Willisowi też nie mam. Na pohybel malkontentom Ż. i Sz. A zresztą – czy niemała ilość mrugnięć do widza nie dała im do myślenia?
John McClane, niszczyciel i zbawca, powraca w dobrym stylu. Bohater co prawda jest zmęczony, nieco apatyczny i wkurzony, ale gdy obowiązek wzywa, stawia się natychmiast, „żeby skopać tyłek złym facetom”, bo wie, że innych chętnych do tej parszywej akcji nie ma. Tym razem glina zahartowany w tradycyjnej walce (wymyślnymi rodzajami broni, ale zawsze rażącymi bezpośrednio) musi zmierzyć się z cyber zagrożeniem – hakerzy atakują. USA zostają sparaliżowane – genialny informatyk przejmuje kontrolę nad wszystkim, co jest sterowane komputerowo, czyli… ma kraj u swych stóp. Ale McClane czuwa, a właściwie czuwa opatrzność, która rzuca go na posterunek w odpowiednim miejscu i czasie. Podsuwa mu też uprzejmie młodego hakera, który okazuje się podatny na specyficzny sposób resocjalizacji stosowany wobec niego przez McClane’a i pomaga zniszczyć terrorystów. Bruce Willis jest świetny – bez niego by tego filmu oczywiście nie było. Ironiczny, z dystansem, rzucający swoimi „złotymi myślami” celnie i pozornie od niechcenia. Jest w czwartej części „Szklanej pułapki” mnóstwo pościgów, kraks, pojedynków, czyli wszystko to, co podnosi klasę dobrego kina akcji. Przebój wakacyjny po prostu mamy i już.